sobota, 13 maja 2017

Filozoficzne aspekty nauki

Od zarania dziejów ludzie zadawali sobie różne dziwne pytania. Wśród nich były również takie o sens życia („Jak rzyć, panie premierze?”). Były wśród nich pytania zadane bardziej precyzyjnie – pytania o działanie poszczególnych elementów przyrody ożywionej i nieożywionej („Czemu jak zjem sfermentowane winogrona jest mi dziwnie błogo? W jaki sposób sprawić, aby łatwiej uzyskać ten efekt?”). Takie podejście ilustruje poniższy filmik:



Z tych ostatnich filozoficznych zagadnień rozwinęła się później nauka. Jednakże dawna mądrość często idzie w zapomnienie. Jak to się mówi w tajnym kodzie naukowców – powszechnie wiadomo, iż wiedza nabyta przez jedno pokolenie i przekazywana tylko ustnie, zazwyczaj ginie po trzech, czy tam sześciu pokoleniach (tłumacząc na język powszechnie zrozumiały – nie chciało mi się szukać źródła. Ale serio kiedyś o czymś takim gdzieś czytałem :P ).

Naukę i filozofię pomimo wielu podobieństw (próba zrozumienia świata) wiele jednak dzieli. To co nazywamy nauką, posługuje się skonkretyzowanym i precyzyjnym aparatem badawczym, wszystkie jej doniesienia muszą być z matematyczną precyzją wyprowadzone, bądź doświadczalnie w niebudzący wątpliwości sposób udowodnione. To jednak ogranicza pole działania nauki do bardzo wąskiego obszaru. W zasadzie można pokusić się, iż stwierdzenie Sokratesa „wiem, że nic nie wiem” pomimo upływu lat, nadal oddaje faktyczny stan nauki. No bo czymże jest umiejętność pędzenia bimbru i parę innych przydatnych do wspomożenia lub skrzywdzenia bliźniego trików wobec wieczności?

Inaczej jest z filozofią. Filozofowie spierają się ze sobą prezentując różne koncepcje. Na przykład takie, że w antyświecie złożonym z antymaterii antyfilozofowie zajmują się antykoncepcją. No bo, w sumie, czemu nie? I zasadniczo taka jest trochę istota filozofii... Prawda jest nieznana, a my w różny sposób możemy się do niej przybliżać i próbować ją poznać. W sposób naukowy możemy badać oddziaływania czegoś z czymś i na podstawie tego jak to coś oddziałuje z tym pierwszym czymś, przy założeniu, że to pierwsze coś, którym oddziałujemy jest tym, czym myślimy że jest, wnioskować że obiekt badany ma takie i takie właściwości. Brzmi strasznie karkołomnie. Czy nie korci zatem, aby sprawę sobie ułatwić? Aby zamiast tym skonkretyzowanym kawałkiem świata zająć się może lepiej jakimiś abstrakcyjnymi rozważaniami w stylu: jaki jest sens życia? Albo: jak dogodzić wszystkim? Czyli podsumowując: po co być naukowcem jak można filozofem?

Jednakże z filozofią również są pewne problemy. Mianowicie, aby dana filozofia znalazła jakichś zwolenników, powinna cokolwiek tłumaczyć i mieć jakikolwiek szczątkowy sens. A jeśli nawet nie, to powinna przynajmniej dawać poczucie zrozumienia jakiejś ważnej dla świata rzeczy. Bo cóż jest tak naprawdę ważne? W dzisiejszych czasach ciągle za czymś gonimy, ciągle czegoś poszukujemy, choć tak naprawdę – często nie wiemy czego i po co. Na przykład wielu studentów robiąc swoje prace dyplomowe wykonuje wyuczone czynności w laboratorium, choć nie potrafi powiedzieć w jaki sposób przysłuży się to ludzkości, ani nawet po co w zasadzie to robi… Bo enigmatyczna odpowiedź „ad majorem scientiae gloriam” jest w zasadzie tyle warta, co tłumaczenie każdej zaistniałej sytuacji wolą Boga albo innych istot nadprzyrodzonych. Przyznaję, nie mam przesadnego pojęcia, jak wygląda sytuacja w przypadku promotorów wspomnianych studentów. Mam nadzieję, że lepiej :3

Choć z drugiej strony, jak to mówił Pawlak z Samych Swoich: 
"A od myślenia to tylko głowa boli. Śpij spokojnie"
Czyż nie będziemy zatem szczęśliwsi mieszając co się da z czym się da i biorąc za to gruby hajs? Również, co najważniejsze, skąd się da :3 Po co się martwić jakimkolwiek sensem czegokolwiek? Cóż. Na to pytanie każdy powinien odpowiedzieć sobie samemu. Ja mogę zrobić w tym momencie dwie rzeczy. Pierwszą jest pokazanie filmiku prezentującego różne podejście do nauki: 

Drugą rzeczą jest zaspoilerowanie Waszego życia: 

>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
>
Zgadza się. W końcu i tak wszyscy umrzecie. Choć w sumie to jest spoilerowane również, w pewnym sensie, przez przedstawiony powyżej filmik :3
I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą dzisiejszą opowieść :3

środa, 14 września 2016

Być jak Beksiński, czyli o Wielkiej Sztuce w laboratorium




Chemia jest jak wiemy nauką ścisłą. I jest to fakt niezaprzeczalny. Tutaj nic nie podlega uznaniowości i uczuciom, a rozmaitym dziwacznym indywiduom (które być może istnieją, albo i nie, tudzież są czymś innym niż myślimy) i ich oddziaływaniom, a szczególnie za****jącym niczym Koń Rafał elektronom. Od czasu do czasu nawet dochodzi spontanicznie (co złe to nie my) do jakiegoś pożaru, jak pięknie ilustruje to poniższy filmik:


Tak. Ale wiemy też, że chemia jest wszechobecna. Jej prawa sięgają nieubłaganie nawet do rzeczy tak nieuchwytnych, jak Piękno. A jedną z ciekawszych definicji tegoż zdefiniował Marek Krajewski, wkładając ją w usta jednemu ze lwowskich matematyków (bądź co bądź też przedstawicielowi nauk ścisłych) w Głowie Minotaura:
"(...) mogę brzydotę definiować tylko jako brak piękna. a piękno dostrzegam w sztuce, która zrzuciła z siebie nieznośny balast naśladowania natury. Zatem obrazy małpy i Wenus z Milo są jednakowo brzydkie, bo oba są elementami natury, zaś piękna w przedstawieniach natury nie ma."
Zatem najprawdziwsze piękno jest obecne w sztuce współczesnej. Tak się złożyło, że odwiedziłem ostatnio Pawilon Czterech Kopuł we Wrocławiu, w którym mieści się Muzeum Sztuki Współczesnej. Największą radością napełniła mnie możliwość spotkania się z dziełami Mistrza Beksińskiego. Człowieka, który na każdym kroku, swoimi dziełami udowadniał, że tak uwielbiane przez polonistów zadawanie pytania: „co autor miał na myśli?”, zdecydowanie nie jest dobrym pomysłem... Nie będę się tutaj rozwodził nad jego życiorysem ani twórczością, podsumuję krótko parafrazując Gombrowicza: Beksiński wielkim artystą był.
Ale dosyć gadania o Beksińskim, skoro ma być mowa o chemii. Otóż jak wiemy nie samym siedzeniem w laboratorium żyje człowiek. Poza robieniem Wielkiej Nauki jest jeszcze rozrywka, jakiej dostarczyć może robienie Wielkiej Sztuki. Na przykład uporczywe polewanie kawałka styropianu acetonem z tryskawki i czekanie aż wyschnie. I tak przez dwa miesiące. A oto efekt:



I wracając do Mistrza:


Czyż ten prazeodym(III) w lewym dolnym rogu nie wygląda pięknie?
I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść. 

wtorek, 5 lipca 2016

Jak zawstydzić Bear Gryllsa i przeżyć w wielkim mieście?

„Artysta głodny jest o wiele bardziej płodny” – śpiewał kiedyś Kazik Staszewski. i jest to prawda. Generalnie jeśli chodzi o podejście do wszelakich problemów – ludzie dzielą się na dwa typy. Pierwszy –  na jaki osobiście mam alergię – osoby załamujące się i narzekające oraz drugi – szukający ich rozwiązań. A jeśli się nie da – trzeba na życie spojrzeć w radosny sposób; zawsze patrzeć na  jasną stronę życia:



Niekiedy może się zdarzyć, że rozwiązanie przez taką osobę przejściowej życiowej trudności, będzie stanowiło rozwiązanie bardzo ważnego dręczącego ludzkość problemu. A takimi problemami zajmują się, jak dobrze wiemy, będący Atlasami i Prometeuszami współczesności, naukowcy. Którzy z różnych powodów muszą być często całkiem niezłymi artystami… Zatem głodny naukowiec, albo jeszcze lepiej – Biedny i Głodny Student (BiGS) pretendujący do tego zaszczytnego tytułu – powinien być teoretycznie najbardziej płodnym twórcą. Kto wie… Może kiedyś trafi się taki, który rozwiązując problem swojego głodu, rozwiąże przy okazji problem głodu w Afryce i zainkasuje za to Pokojową Nagrodę Nobla?

Mój pomysł wprawdzie problemu głodu w Afryce niestety nie rozwiązuje, ale kto wie… może przyda się jakiemuś przedstawicielowi społeczności BiGS… Przejdźmy zatem do sedna:

Jak zawstydzić Bear Gryllsa i przeżyć w wielkim mieście?

Wyobraźmy sobie studenta, który ma bardzo ograniczone fundusze. A życie w wielkim mieście, jak wiemy, kosztuje. Nie mówiąc już o tym, że młodość jest czasem wielu szaleństw i innych błędów. A na wszystko potrzebne są niestety pieniądze… Młodzi adepci Królowej Nauk mogliby oczywiście pójść w ślady Walthera White’a z Breaking Bad i zacząć Wielki Zarobek w Swoim Zawodzie. Niestety jest to nielegalne i przez wielu postrzegane także jako nieetyczne…

Ale nie ma, jak wiemy, sytuacji beznadziejnych. Zawsze musi się znaleźć jakieś rozwiązanie. Czasem tylko może być ono mniej oczywiste niż zwykle…

Dawno temu, w czasie Powstania Warszawskiego, odciętym od jedzenia powstańcom zdarzało żywić się Pigonami, jak z angielska zwie się czasem gołębie. O ile jakiegoś hmm… ustrzelili. Co dobre dla wygłodniałych powstańców może okazać się również dobre dla równie wygłodzonych Biednych Studentów… Jednakże tutaj znów – na naszej drodze stoi kolejny wieeeelki problem. Mianowicie posiadanie broni palnej bez stosownych pozwoleń jest niestety nielegalne… Co prawda we więzieniu karmią na koszt podatnika, podobno całkiem nieźle, ale, jak narzekał kiedyś Anders Breivik, dają tam zimną kawę. Jak sami widzimy, niezbyt uśmiecha się nam przebywanie w tak nieludzkich warunkach…

Jak się zatem najeść w nieco legalniejszy sposób? Tutaj w sukurs przychodzi nam Królowa Nauk: możemy takiego Pigona otruć. A dobry chemik jak wiemy, dobry bimber zrobi, truciznę przyrządzi… Zatem czegóż człowiekowi więcej do szczęścia potrzeba? Robimy cyjanek potasu. Albo sodu. W sumie na jedno wyjdzie. Synteza nie jest jakoś superbardzo skomplikowana. I co ciekawsze – można ją przeprowadzić używając łatwo dostępnych odczynników – mianowicie mocznika, węglanu potasu (albo węglanu sodu) i węgla. Mocznik jest stosowany jako nawóz, węglan sodu można łatwo otrzymać z sody oczyszczonej przez jej termiczny rozkład. A wungiel – chyba nie trzeba nikomu mówić. w każdym razie musimy mocno ogrzać mocznik z węglanem. i otrzymamy cyjanian. Aż się prosi o komentarz: taki Wöhler od d**y strony :3 (musiałem :P ).

Następnym etapem naszej syntezy jest redukcja powstałego cyjanianu do cyjanku za pomocą węgla. Jeśli mamy taką możliwość – może warto pokusić się o trucie Pigonów tlenkiem węgla powstającym jako produkt uboczny? Trochę trudniejsze (a przynajmniej Czadowa Maska na wzór Maski Tlenowej albo Maski Przeciwgazowej  dla Pigona wydaje mi się dość karkołomnym rozwiązaniem – innych pomysłów chwilowo niestety brak :P ) ale wtedy nic się nie zmarnuje… Tak czy siak mamy już cyjanek. I od tej pory nic prostszego – mieszamy go z ziarnem i wysypujemy. Jeśli jesteśmy w Wielkim Mieście, na pewno zaraz zlecą się Pigony, a widmo śmierci głodowej zostanie oddalone :3

Jednakże – Śmierć niejedno ma imię. Zwą ją czasem Kostuchą, Ponurym Żniwiarzem albo jeszcze inaczej… Tak czy siak – śmierć głodową odpędziliśmy. Ale jest jeszcze śmierć z zatrucia cyjankiem.




Albo wcześniej – tlenkiem węgla. Ale chemik znajdzie rozwiązanie na wszystko… Otóż jak wiemy – czadu najlepiej nie wdychać, a na cyjanek zawarty w Pożywnym i Smacznym (PiS hłe hłe hłe) mięsku Pigona znaleźć jakieś antidotum. Aby zniwelować działanie trucizny trzeba najpierw poznać sposób jej działania. Hmm… Toksyczność cyjanków bierze się stąd, iż cyjanowodór powstający na skutek ich reakcji z kwasem solnym zawartym w soku żołądkowym blokuje jeden z enzymów z łańcucha oddechowego i jest śmiesznie. a jeśli komuś kto to zjadł nie jest do śmiechu po zjedzeniu cyjanku – przynajmniej szybko i podobno bezboleśnie.
Jeśli jednak odpowiedź na ważne, ale to zaje***cie ważne pytanie pod tytułem „Co Jest Po Drugiej Stronie?” nie interesuje nas na tyle, żeby sprawdzać ją teraz zaraz, zajmijmy się zatem odblokowaniem zablokowanego enzymu. Aby enzym ów odblokować – należy wprowadzić do układu, jaki stanowi nasz organizm coś, co z czym ów cyjanek łączy się mocniej niż z oksydazą cytochromową, bo o niej tu mowa. Albo jeszcze bardziej perwersyjnie – wprowadzić do układu coś, co przereaguje z czymś co jest już w organizmie, a produkt tej reakcji „oderwie” jon cyjankowy od enzymu. i tak też się właśnie postępuje w przypadku zatrucia cyjankami. Mianowicie stosuje się azotyn izoamylu, który utlenia hemoglobinę zawartą w krwi do methemoglobiny, do której przyłączają się potem cyjanki a oksydaza cytochromowa zostaje uwolniona od ich toksycznego (hłe hłe hłe) towarzystwa. Co ciekawsze – azotyn izoamylu jest substancją psychoaktywną. Powoduje on rozszerzenie się naczyń krwionośnych, a przez to gwałtowne obniżenie ciśnienia krwi. Odczuwalnym efektem jest gwałtowne uderzenie krwi do głowy i euforia, co utrzymuje się kilkadziesiąt sekund.

A za zaoszczędzone w ten sposób na jedzeniu pieniądze można kupić wódkę. Albo tytoń fajkowy – wszak wiemy wszyscy że szanujący się noblista musi palić fajkę. a zwłaszcza chemik. a jako że tak jak i noblistą nie zostaje się od razu, żeby palić w satysfakcjonujący sposób fajkę, trzeba się tego odpowiednio nauczyć. Więc można już zacząć jako student :P

Kto wie… może kiedyś jakiś biedny student, a przyszły noblista, siedząc przed ogniskiem rozpalonym przy namiocie rozbitym w ogródku jakiejś instytucji naukowej (żeby zaoszczędzić na kosztach zakwaterowania), piekąc nabitego na kijek Pigona pomyśli z wdzięcznością, że możliwość zaoszczędzenia na jakiegoś Dunhilla albo Petersona, którego po smacznym posiłku będzie mógł spopielać w swojej fajeczce między jednym a drugim niuchem Odtrutki zawdzięcza właśnie mi?

I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść. Aby nie niepokoiły mnie żadne instytucje i inni obrońcy praw zwierząt dla świętego spokoju dodam, że wszystko to przeczytałem na Wikipedii/kolega mi powiedział oraz póki co nie ucierpiał w ten sposób żaden Pigon. I jeszcze jedno – oczywiście do niczego was nie namawiam :3




I jeszcze takie małe Post Scriptum, które zrozumieją głównie studenci chemii: Pigoń to taki Pigon z bonusem :3

sobota, 16 kwietnia 2016

Analiza organoleptyczna i inne perwersje

Jak głosi stare, wedle stereotypów zapewne japońskie, porzekadło – różne ludzie mają fetysze. Jak już mowa o stereotypach: ubolewam nad faktem, że w  Polsce nie sprzedają wódki w automatach… Tylko z hamerykańska Coca-Colę. Ciekawe co siedzi w japońskich, no nie? Może sake? :P Ale znając życie, pewnie nie...

Jako, że temat robi się powoli groźny, warto wrócić do rzeczy. Ja się rozgaduję co w jakim kraju siedzi w różnych automatach, a chemia stygnie. Jak już wspomniałem na wstępie – różne ludzie mają upodobania i dziwactwa związane z różnymi rzeczami. Jeśli chodzi o chemię – jednym z popularniejszych odchyleń wśród chemików (odchylenie standardowe, hłe hłe hłe :3 ) na przestrzeni dziejów było smakowanie różnych substancji. I to bynajmniej nie psychoaktywnych :P Niestety – romantyzm w chemii ginie. I obecnie jest to postrzegane jako dziwactwo. O ile nie są to substancje psychoaktywne, bo to ostatnie cieszy się niestety sporym powodzeniem i nikt nie uznaje tego za dziwne… Duch w narodzie umiera :( NIE O TAKJE CHEMJE WALCZYŁEM :P 

W każdym razie, aby przejść dalej, przytoczę małą autobiograficzną anegdotkę, która miała miejsce ostatnio.

Z cyklu „Z mojego zeszyciku z plotkami o mnie”:

Niedawno dowiedziałem się od młodszych znajomych ze studiów, że zdaniem jednej z prowadzących (tutaj pozdrowienia :3 ) próbowałem ponoć wszystkiego. Opinia ta miała zostać wygłoszona po tym, jak ktoś spytał jak coś tam dziwnego smakuje. Mianowicie chodziło o to, że ponoć próbowałem każdej substancji. A przynajmniej wielu z nich. Ma się tę renomę na uczelni :D Jednak choć wprawdzie homo sum et humani nihil a me alienum putto, ale do tak ekstremalnych rzeczy jak próbowanie silnych trucizn się jeszcze nie posunąłem. I posuwać się nie zamierzam. Choć muszę przyznać, że kiedyś niechcący spróbowałem smak nadmanganianu potasu (słodki. ale nie radzę próbowania, chyba, że ktoś się nie boi zatrucia manganem :P ). Niechcący, bo kiedyś ucierając go przed pokazem udało mi się uzyskać całkiem niezły pył i przy przesypywaniu część pyłu zanieczyściła atmosferę w labie. 

„Mangan – srangan. Ważne, że klepie” – ludowe przysłowie.


A poza tym – piłem kiedyś rozcieńczony kwas solny. W niewielkiej ilości co prawda, ale w sumie i tak go mam w żołądku, więc kto chemikowi zabroni? :3

Jak widzicie, byłem względnie grzeczny. Prawie tak bardzo, jak ten aniołek, posłusznie obracający rożen z piekącym się grzesznikiem w alternatywnej, mhrocznej wersji nieba.

Ale czy byli ludzie, którzy w swojej naukowej pasji szli o wiele dalej?

Okazuje się, że owszem. I to naprawdę dużo dalej. Przykładem jednego z najodważniejszych chemików wszechczasów był Karl Wilhelm Scheele. Choć z drugiej strony… Nie wiem na ile świadomy był grożącego mu zagrożenie… Może zamiast „najodważniejszy” powinienem użyć określenia „zasługujący na chemiczną nagrodę Darwina”? Nie ma to tutaj żadnego zabarwienia pejoratywnego. Po prostu – pionierzy nauki ryzykują najbardziej, zapuszczając się w niezbadane rejony. Zwłaszcza dotyczy to Królowej Nauk, zwanej Chemią. Niemniej jednak… Szacun dla gościa za to, że pomimo tego, że oględnie mówiąc w bogactwa nie opływał, odrzucał wiele propozycji zostania nadwornym chemikiem różnych królów. Nie troszczył się zupełnie o sprawy materialne, jedynym jego zainteresowaniem była Wielka Nauka. Tak go ona zaabsorbowała, iż nie interesował się nawet przesadnie rozwijaniem swojego życia uczuciowego. Choć miał możliwości. Nawet był zaręczony z pewną młodą wdową, ale odkładał ślub jak mógł… A propos ślubu. Wziął ślub w wieku 43 lat. A co jeszcze ciekawsze – dwa dni przed śmiercią. Romantycznie, no nie? Ale będzie jeszcze romantyczniej. Scheele miał jak już wspomniałem zwyczaj smakowania każdej substancji jaką udało mu się otrzymać. A było ich niemało; wśród nich całkiem sporą część stanowiły substancje uznawane obecnie za trucizny. Niemniej jednak – potwierdziło się w wielu przypadkach stwierdzenie Paracelsusa, że dawka czyni truciznę. A przy okazji również to, że nie każda trucizna musi zabić od razu… A także – kto mieczem wojuje od miecza ginie, a smakujący trucizny w końcu się zatruje. 

W każdym razie jednym z bardziej znanych przykładów organoleptycznych analiz Scheelego jest określenie smaku cyjanowodoru – według niego miał smak słodkawy i rozgrzewający, ale pobudzający do kaszlu. Nie wiem jak Was, ale mnie szczególnie zastanawia czemu kwas miał słodki smak? Bo rozgrzewający i pobudzający do kaszlu dałoby się w miarę sensownie i prosto wytłumaczyć. Otóż słyszałem kiedyś taką teorię. Wyobraźmy sobie cząsteczkę jakiegoś cukru, dajmy na to glukozy. Ma ona sporo grup OH. Jako, że tlen jest bardziej elektroujemny od wodoru, „ściąga” elektrony na swoją stronę tak, że zostaje „w miarę łysy” proton o cząstkowym ładunku dodatnim, do którego zaraz mogą się na skutek tworzenia wiązań wodorowych przyłączać cząsteczki wody. Zupełnie jak w przypadku jonów oksoniowych, takich jak kationy hydroniowy(H3O+), Zundela (H5O2+), czy Eigena (H9O3+), powstałych po uwodnieniu protonu, czyli jonu wodorowego, – w jakiej to postaci wyżej wspomniany występuje w roztworach wodnych. A zatem: receptory smaku kwaśnego na języku mogą zostać „oszukane” przez chemiczne podobieństwo grup hydroksylowych glukozy do uwodnionych jonów wodorowych. Ale jak wiemy – kwasy są kwaśne w smaku. Przynajmniej, jeśli chodzi o kwasy Arrheniusa. Sprawdzałem :P Jednakże kwas pruski, czyli wodny roztwór cyjanowodoru, jest baaaaardzo słabym kwasem. Co skutkuje tym, że tych jonów oksoniowych jest w roztworze bardzo mało. A jak jest czegoś mało – łatwo pomylić to z czym innym.


W każdym razie, przydałaby się tutaj jakaś konkluzja… Można by ją sformułować na przykład w poniższy sposób:

„Każdy najbardziej rąbnięty eksperyment może prowadzić do pożytecznych dla ludzkości wniosków”

Co jeszcze robił Scheele? Ano… wiele różnych rzeczy. Na przykład przeprowadzał demonstracje różnych ciekawych doświadczeń z użyciem substancji niebezpiecznych. Czyli coś co wszystkie chemiczne tygryski lubią najbardziej :3 Co lepsze, był świadomy przynajmniej części związanych z tym zagrożeń. Zachowała się anegdotka, że przed wykonaniem doświadczenia z chlorem, miał mówić publiczności, żeby jeśli straci przytomność, wynieść go na świeże powietrze, kończąc tym samym wykład. Nieźle, no nie? :D 

Tak się złożyło, że życie Scheelego trwale związane było z truciznami. Został on upamiętniony w nazwie pigmentu - zieleni Scheelego, zwanej również zielenią szwedzką. Był to wodoroarsenian(III) miedzi(II). Zielona substancja swego czasu szeroko używana jako składnik farb. Prawdopodobnie właśnie taką farbą pomalowany był pokój w którym na Wyspie Św. Heleny mieszkał i umarł Napoleon, co zresztą stało się podstawą do teorii o jego otruciu.


Zieleń Scheelego

Niemniej jednak (jak już wspomniałem), kto smakuje trucizny – w końcu się struje. Tak było i z Scheelem. Po analizie zapisków w jego dzienniku laboratoryjnym okazało się, że najprawdopodobniej spotkał go zaszczyt dołączenia do Panteonu Ofiar Śmiertelnych Jej Wysokości Rtęci. Jaki stąd morał?


„Pamiętajcie młodzi chemicy! A starsi przekazujcie młodszym: Warto prowadzić dziennik laboratoryjny”

I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść.



sobota, 2 kwietnia 2016

Chemia - Legenda wyśniona?

Sen jest rzeczą jak najbardziej pożądaną i pożyteczną. Każdy może się o tym przekonać w sposób bardzo dobitny np. po nieprzespanej nocy albo kiedy od dłuższego czasu śpi zbyt mało… Stephen King w swojej książce Bezsenność sugerował, iż brak snu może spełniać rolę swego rodzaju wrót percepcji i przenosić człowieka do całkiem nowego, więcejwymiarowego świata. Coprawda była to fikcja literacka, ale w każdej fikcyjnej rzeczy da się znaleźć coś prawdziwego… Jak wiemy, działaniem naszych organizmów rządzi biochemia. Reakcje w mózgu sprawiają, że przeżywamy rozmaite stany emocjonalne, np. zakochujemy się czy cieszymy, zachodzenie innych reakcji powoduje, że chce nam się np. spać. Skoro są reakcje, muszą być jakieś reagujące substraty… Co jest takimi substratami? Wiele z naturalnie syntezowanych w ludzkim organizmie substancji, gdybyśmy np. zabili ileś tam osób i wyekstrahowali je z nich, mogłoby nas w razie złapania przez policję zaprowadzić do więzienia… i bynajmniej morderstwo nie byłoby tutaj jedynym powodem :P

Zatem czy jeśli pozbawimy ludzki mózg na dłużej dostępu do endogennych substancji psychoaktywnych, takich jak dimetylotryptamina (DMT), zobaczymy prawdziwą rzeczywistość? Co jest prawdziwą rzeczywistością? I wreszcie – razem z Piłatem – zapytajmy: „Cóż to jest prawda?”
Możemy spytać również w drugą stronę – a co jeśli to nie brak takich substancji, a ich obecność jest wrotami percepcji? Co jeśli naturalnie syntezowane przez cudowne biochemiczne fabryki jakimi są nasze organizmy umożliwiają nam wejście na wyższe poziomy świadomości? Wiele sytuacji zarówno z życia codziennego jak i z historii nauki daje nam pod tym względem wiele do myślenia…

Za narodowe ZUO Rzeczypospolitej swego czasu (zanim stał się nim Behemoth) uznawany był KAT. Wspomniana kapela nagrała kiedyś album Ballady, wypełniony, niczym pewien pączek miłością, jak sama nazwa wskazuje – balladami. Jedną z nich był utwór o poetyckiej nazwie Legenda wyśniona:



Czy jednak Królowa Nauk, której służymy, nie jest kobietą, a wiec czyż nie pasuje do niej określenie „dziewczęcy duch Bogini Ziemi”? Czyż nie odnosi się bezpośrednio do badania zależności i praw rządzących oddziaływaniami między substancjami z jakich jest złożona (i nie tylko) nasza planeta? I wreszcie – czyż ze względu na specyfikę okoliczności odkryć jakie legły u podłoża wspomnianej nauki, nie jest swego rodzaju legendą wyśnioną? A nawet więcej niż legendą…

Cofnijmy się jednakże do czasów niezwykle odległych, wręcz legendarnych i romantycznych. Czasów, kiedy zamiast nowoczesnych czujników dymu i innych wkurzających ustrojstw, bezpieczeństwa w laboratorium pilnował kanarek. Nie pytajcie, czy przez analogię, posiadania biletów w zapewne nieco większych od wielu laboratoriów tramwajach konnych pilnował wtedy kanar, bo nie mam pojęcia. Niemniej jednak czasy tamte były o wiele romantyczniejsze. A konkretnie połowa XIX wieku. Jeszcze konkretniej rok 1866.

XIX wiek był czasem dynamicznego rozwoju nauk przyrodniczych, a więc także i chemii. Od przeprowadzenia przez Friedricha Wöhlera pierwszej syntezy związku organicznego (mocznika) ze związków nieorganicznych, dział chemii zwany chemią organiczną przestał być tylko chemią związków naturalnych, zatem od pierwszej połowy XIX wieku nazwa dziedziny zajmującej się chemią połączeń węgla jest li tylko historyczna. Choć niemniej odkrycie Wöhlera sprawiło, że jest ona jeszcze bardziej fascynująca. Zafascynowany był nią też jego imiennik, niejaki Friedrich August Kekulé. Przez długi czas głowił się nad strukturą benzenu, który był (i w sumie nadal jest) dziwnym związkiem… Mianowicie ustalony doświadczalnie stosunek atomów węgla i wodoru wynosi 1:1. Co sugeruje obecność wiązań wielokrotnych. W znanych wówczas węglowodorach mających budowę łańcuchową pojawienie się takich wiązań sprawia, że związek ten jest bardzo reaktywny, gdyż wiązanie wielokrotne łatwo może ulec rozerwaniu np. w obecności atomów chloru czy bromu i przyłączeniu wspomnianych. Jednakże z benzenem było inaczej… Pomimo obecności wiązań wielokrotnych nie był zbyt reaktywny. 

Nasz bohater ciągle myśląc nad wspomnianym problemem był nim tak zaaferowany, że nawet śpiąc nie przestawał o nim myśleć. Aż w końcu przyśnił mu się sen, który przeszedł do historii nauki: wąż gryzący się w ogon. Dla osób cierpiących na ofidiofobię byłby to pewnie najgorszy koszmar. jednakże dla Kekulégo stanowił rozwiązanie zagadki – przebudził się i zaczął intensywnie myśleć, co będzie, jeśli benzen ma strukturę cykliczną… Później stwierdzono, że wiązania pomiędzy atomami węgla w benzenie mają długość pośrednią między wiązaniami pojedynczymi i podwójnymi. Jest to tłumaczone obecnością zdelokalizowanych wiązań π, czyli wiązań powstałych na skutek bocznego nakładania się orbitali. Wiązanie pomiędzy każdym węglem w benzenie jest równocenne, a długość tego wiązania jest pośrednia pomiędzy długością normalnego wiązania pojedynczego i podwójnego. Nieważne zresztą. Dla chemików to jasne i oczywiste, a niechemików nie będę zanudzał zbyt szczegółowymi i zbyt abstrakcyjnymi opisami, kiedy nie jest to absolutnie konieczne. Niemniej jednak gryzący się w ogon Wunsz przeszedł do chemicznej popkultury i podziwiać go możemy choćby w logu Polskiego Towarzystwa Chemicznego:



To tyle jeśli chodzi o chemię organiczną… Ale czyż i chemia nieorganiczna nie ma swojej legendy wyśnionej? Okazuje się, że owszem. Ma. I to nawet bardziej rozpoznawalną niż struktura benzenu. Mianowicie – Układ Okresowy Pierwiastków. Przenieśmy się zatem trzy lata później – do roku 1869. Na petersburskim uniwersytecie jednym z wykładowców jest wspominany przeze mnie wcześniej niejaki Dimitrij Mendelejew. Miłośnik własnoręcznie robionych papierosów i gry w pasjansa. Nie jest obecnie znany wpływ pierwszej ze wspomnianych rzeczy na jakiekolwiek odkrycia naukowe… Niemniej jednak wystarczyła druga. Mendelejew pracował nad nowym podręcznikiem dla swoich studentów. Jako, że z powodu zapracowania i braku czasu, nie mógł sobie pozwolić na wysypianie się, był coraz bardziej zmęczony… Aby się odstresować układał sobie pasjansa, nad którym zdarzyło mu się przysnąć. Przyśniły mu się tańczące pierwiastki, których układ skojarzył mu się z pasjansem. A nieco konkretniej – z pasjansem, w którym brakuje niektórych kart. Zaraz przystąpił do pracy – polegającej na układaniu pasjansa z 63 znanych wówczas pierwiastków chemicznych. W niektórych miejscach pozostawił wolne miejsca. Odkrycie to bazowało na skojarzeniu, że wśród pierwiastków regularnie powtarzają się niektóre ich właściwości. Na przykład, złoto pod względem chemicznym jest podobne do srebra czy miedzi, a np. sód do potasu. Początkowo jego teoria, tak samo zresztą jak było z odkryciami Wöhlera czy Kekulégo, spotkała się z dość chłodnym przyjęciem… Niemniej jednak, kiedy pozostawione przez Mendelejewa luki zaczęły się zapełniać, o dziwo pierwiastkami o własnościach bardzo podobnych do przewidzianych przez niego, Układ Okresowy Pierwiastków, zwany potocznie na cześć odkrywcy Tablicą Mendelejewa, znalazł sobie zaszczytne miejsce w panteonie najdonioślejszych chemicznych odkryć wszechczasów.


Zatem nasuwa się dość ciekawy wniosek – drzemka w pracy może bardzo pozytywnie wpływać na produktywność. I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść. 

sobota, 26 marca 2016

Jakie zagrożenia czyhają na nas w świątecznym koszyczku?

Święta wszelakie są czasem na swój sposób magicznym. Tak jest i z Wielkanocą. Święto to obchodzone jest zwyczajowo w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni. W tym roku pierwsza wiosenna pełnia przypadła 23 marca, zatem w obecnym roku Wielkanoc wypada w jednym z wcześniejszych możliwych terminów. Jednakże pomimo tak wczesnego terminu nie okazuje się ona Białym Świętem, w odróżnieniu od Święta Zimowego, jak w poprawny politycznie sposób nazywane jest Boże Narodzenie. Zatem tegoroczna Wielkanoc okazuje się prawdziwym Świętem Wiosennym.

„Już wiosna przyszła”
Dr Huckenbush, Wiosna

Wiosna jest czasem radości. Drzewa i krzewy radują się wypuszczając pierwsze pąki, ludzie cieszą się, okazując sobie wzajemną życzliwość, a zwierzęta… No cóż… Sami wiecie. Mówią tylko w Wigilię Bożego Narodzenia, a nie Wielkiej Nocy. W każdym razie, napotkane przeze mnie osobniki nie wyglądają, jakby były przesadnie nieszczęśliwe. Jedynie niektóre brzozy są smutne, gdyż kaleczy się je niemiłosiernie (#DżewaTeszMajoUczucia) w celu pozyskania soku brzozowego. Sok brzozowy jest smaczny i zdrowy (ale mi się zrymowało, czujecie to? :P ) ponieważ zawiera wiele pożytecznych substancji. Poza witaminami oraz mikro- i makroelementami, zawiera pewne ilości betuliny i kwasu betulinowego – substancji mających szereg właściwości leczniczych. Między innymi pomagają obniżyć zawartość cholesterolu we krwi. Podobnie jak zwiększają wrażliwość na insulinę, co może skutkować obniżeniem zwartości cukru we krwi. Ale co ja się będę rozgadywał. Zainteresowanych odsyłam do literatury stricte naukowej, np. tu:


Podsumowując, Wielkanoc jest czasem szczęścia i radości. Jednakże, coby nie było tak różowo, muszę w sekrecie powiedzieć Wam jedną rzecz: ZUO nie śpi…
Czy myśleliście kiedyś o tym, że jutrzejsze śniadanie wielkanocne może być Waszym ostatnim posiłkiem? Że w poświęconym dzisiaj jedzeniu mogą czaić się, niczym Kostucha w ciemności, zabójcze zarazki oraz inne mniej lub bardziej groźne Przyjemniaczki? Jeśli nie, niech poniższa opowieść skłoni Was do, jakże adekwatnych do przeżywanych przez nas świąt, refleksji o Życiu i Śmierci.

A zatem:
Co wchodzi w skład tradycyjnego koszyka wielkanocnego?
Najważniejszym i najbardziej kojarzonym ze świętami Wielkiej Nocy składnikiem święconki są jajka – wszechobecne na naszych stołach Nienarodzone i Zamordowane we Wrzącej Wodzie Kurczaki. Wszyscy wiemy, w jaki sposób kura znosi jajko. Wiemy również, że jest to sposób w najwyższym stopniu niehigieniczny i nieapetyczny. Pokusić by się można o sparafrazowanie jednej z barwniejszych postaci polskiej literatury, imć Jana Onufrego Zagłoby:

„W kurzych kiszkach i mieszkać niewygodnie, i wychodzić niepolitycznie.”

Taki sposób powstania tego życiodajnego produktu aż prosi się o obecność na jego skorupce Śmiercionośnych Zarazków Salmonelli. O objawach zatrucia nimi, z powodu, iż są one niezmiernie nieapetyczne, jak i niepolityczne, pisać nie będę :P
Jednakże nie kończą się na tym niebezpieczeństwa czające się w jajkach. Co się stanie jeśli jajko swoje poleżało? Co jeśli poleżało wystarczająco długo, aby w jego wnętrzu zaczęły zachodzić procesy gnilne?
Ważnym składnikiem zgniłych jajek jest siarkowodór. Bezbarwny gaz o bardzo charakterystycznym zapachu.
„W chemii nic nie śmierdzi. W chemii wszystko charakterystycznie pachnie”
Ludowe przyszłowie
Zapach zapachem. Gorzej, że siarkowodór jest silną trucizną. A czemu? Otóż siarkowodór kompleksuje atomy metali obecne w różnego rodzaju enzymach, zakłócając ich działanie. Wiąże też atomy żelaza zawarte w hemoglobinie, uniemożliwiając transport tlenu – zupełnie podobnie jak w przypadku zatruć tlenkiem węgla (czadem) czy cyjanowodorem, który to był stosowany w czasie drugiej wojny światowej przez Niemców w obozach zagłady jako gaz trujący w komorach gazowych. Zresztą tegoż cyjanowodoru używali również później Amerykanie do wykonywania kary śmierci – tylko wtedy już zgodnie z prawem międzynarodowym :P

Jakby było mało, nie na tym kończą się Śmiertelne Zagrożenia. Jak były Jaja, do kompletu brakuje jeszcze Wędlin, czyli po prostu Kiełbaski. Jak sama nazwa wskazuje – źle przechowywane mogą zawierać jad kiełbasiany. Czyli pałeczki Clostridium botulinum. Produkują one jedną z najsilniejszych znanych ludzkości trucizn – botulinę. Objawy zatrucia pojawić się mogą bardzo późno – nawet kilka dni po spożyciu. Część z nich jest równie niepolityczna co objawy zatrucia wspomnianą wcześniej salmonellą, więc o nich nie będę pisać. Ponadto botulina powoduje porażenie mięśni – cecha ta jest wykorzystywana na przykład w medycynie estetycznej do likwidacji zmarszczek.

Kolejnymi ważnymi Lokatorami Koszyczka są sól (zwana niczym fiński snajper Simo Häyhä „Białą śmiercią”), cukrowy baranek (cukier również bywa tak nazywany) i chleb. Chleb zawiera mąkę (cóż… również białą śmierć…), która jest produkowana ze zboża. Zboże może zawierać sporysz, który jest najprawdziwszym koktajlem różnego rodzaju przyjemniaczków. Najważniejszym z nich jest ergotamina. W dzisiejszych zdemoralizowanych czasach jest ona wykorzystywana jako prekursor do otrzymywania kwasu lizergowego, z którego otrzymuje się LSD. Jednakże sam sporysz również ma swoje działanie psychoaktywne. Dawniej zdarzały się przypadki Ognia Świętego Antoniego. Były to zbiorowe zatrucia sporyszem połączone z grupowymi halucynacjami. Najbardziej znany przypadek zjawiska o tak świątobliwej nazwie miał miejsce ponad tysiąc lat temu w Akwitanii – śmierć w halucynacjach (bo czy w męczarniach – trudno powiedzieć, choć jest to również wielce prawdopodobne) poniosło ok. 40 tysięcy osób. Jednakże sporadycznie takie sytuacje zdarzają się, choć na mniejszą skalę, również w czasach współczesnych.

Kiedy mowa już o substancjach psychoaktywnych, jeden z moich kolegów, jako zaprzysięgły wyznawca punk rocka, do koszyczka dokłada jeszcze butelkę taniego wina, zwanego potocznie jabolem. I jest to produkt stosunkowo najbezpieczniejszy. Zarówno etanol, jak i obecny w powyżej wspomnianym siarkofruicie dwutlenek siarki, mają działanie odkażające. Zatem stanowią pewne zabezpieczenie przynajmniej na część wspomnianych powyżej zagrożeń.

Powiecie: ale jest jeszcze chrzan…
Ja odpowiem: zatem przestaję już chrzanić i życzę Wam mimo wszystko smacznego oraz udanych i wesołych świąt Wielkiej Nocy.


I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść.

wtorek, 8 marca 2016

O miejscu kobiet w Kuchni Nauki

Janusz Korwin – Mikke, Naczelny Masakrator Lewaków i Innych Feministek Rzeczypospolitej, ma zwyczaj zaorywania wspomnianych feministek jednym prostym, ale za to z*****cie ważnym pytaniem:
„Jaka kobieta poza Marią Skłodowską – Curie cokolwiek naprawdę odkryła?”
Zwykle kończyło się to zamilknięciem powyższych – ale czy słusznie?

Otóż kobiet, które odkryły coś istotnego zarówno dla swojej, jak mówią piękniejszej, połowy ludzkości jak i dla jej ogółu, wbrew pozorom trochę było. Pomińmy czasy prehistoryczne – kojarzące się z  wieloma wizerunkami tzw. Wenus Paleolitycznej. Obiło mi się kiedyś o  uszy stwierdzenie, że ponoć tego typu obrazki są dowodem na to, że w owych czasach panował matriarchat… Choć mi osobiście kojarzą się z  takimi prehistorycznymi „przypinanymi dziewczynami” zwanymi z angielska pin up girls. Ale co kto lubi :3

Przenieśmy się zatem do starożytnego Egiptu. A konkretnie do czasów Kleopatry. Otóż jak wiemy, starożytni Egipcjanie byli mistrzami w technice obróbki szkła. Skorzystała z tego również Kleopatra. Która na swoje potrzeby miała ponoć przedmiot w kształcie ogromnej, grubościennej probówki wypełnionej wkurzonymi pszczołami (prawie, jak Angry Birds, no nie? :P ). Przedmiot taki wedle domysłów archeologów, doskonale mógł się sprawować jako przedmiot do masażu.


Skąd jednak przypuszczenie, że przedmiot ów był dziełem Kleopatry?

Cóż… Niestety żadne Taśmy Prawdy nie sięgają tamtych czasów, abyśmy wiedzieli to z całą pewnością… Ale często tak jest, że żeby była podaż musi być popyt prawda? Do tego jak wiemy, to nie Michaił Kałasznikow zaprojektował swój słynny karabinek; on go tylko skonstruował, a  konstrukcję narysowała żona. Podobnie zresztą jak to nie Hitler napisał Mein Kampf, tylko jego sekretarz, Rudolf Hess, a Hitler tylko dyktował. No ale Hess nie był kobietą, więc nie ma dla niego miejsca w  tym artykule. W każdym razie wniosek jest taki: w sumie to bardzo możliwe, że wspomniany przedmiot do masażu był dziełem Kleopatry. A nawet jeśli nie – stanowić ona mogła bezpośrednie ku temu natchnienie.

Jednakże gdzie tu miejsce na Królową Nauk? Nie mógłbym sobie darować, gdybym nie nawiązał do Chemii, a jak wiadomo – nie ma Chemii bez Marii.

Najbardziej znaną chyba w naszym pięknym kraju kobietą – naukowcem jest niezaprzeczalnie dwukrotna polska noblistka, Maria Skłodowska – Curie. W Polsce znana jest przede wszystkim z odkrycia radu i polonu. Notabene żałowała potem, że nie nazwała radu polonem a polonu radem. Dlaczego? Mianowicie wspomniane pierwiastki są trochę jak Jeckyll i Hyde… Rad znajdował swego czasu zastosowanie w terapii nowotworów i do produkcji farb świecących. Polon natomiast najbardziej znany jest z tego, że był użyty w zamachu na rosyjskiego dysydenta, Aleksandra Litwinienkę – został on otruty herbatą z polonem. Podobnie pojawiła się też hipoteza, ze polonem mógł zostać otruty znany palestyński przywódca, Jasir Arafat. Aby uświadomić sobie jak bardzo toksycznym pierwiastkiem jest polon i jak niewiele go trzeba, aby zabić człowieka porównajmy go z innymi truciznami: dla człowieka polon jest ok 50 tysięcy bardziej toksyczny niż cyjanowodór, 200 tysięcy razy bardziej toksyczny niż cyjanek potasu i kilkadziesiąt razy bardziej toksyczny niż okrzyknięta najsilniejszą z trucizn botulina (!), toksyna jadu kiełbasianego, pod warunkiem, że zostanie ona podana doustnie. Polon ustępuje jednak kilkunastokrotnie botulinie podanej dożylnie.

No a do tego rad znalazł swoje zastosowanie wcześniej niż polon, który zresztą w porównaniu do strasznie drogiego radu jest koszmarnie drogi. Trochę jak w tym dowcipie, w którym Polak tłumaczył diabłu jaka jest największa liczba, no nie? :P

Swoją drogą, jak już mowa o traktowaniu promieniotwórczych pierwiastków na sposób spożywczy. Kiedyś miałem okazję posmakować w jakimś małym miasteczku na południu polski wody radonowej. I o dziwo żyję :P Woda radonowa nazwę swoją zawdzięcza temu, że zawiera śladowe ilości radonu, gazu nazywanego niegdyś emanacją radową, oraz produktów jego rozkładu. Wiązało się to z tym, że radon ma bardzo dużą w porównaniu do innych gazów gęstość i po swoim powstaniu na skutek rozkładu radu – emanuje z niego, pokrywają radioaktywną warstewką okoliczne przedmioty. W każdym razie woda ta miała dość dziwny smak, niemniej jednak miała swój urok…

Niemniej jednak wróćmy do naszej opowieści… Zawsze tak bywa, że jak człowiek jest pionierem w jakiejś dziedzinie – innych boli od tego miejsce gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. Dziwny to zwyczaj; wszak nie od dzisiaj wiadomo, że tak jak Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo przez wyjątkowo dokuczliwe hemoroidy, wszelkiej maści zawistnicy blokują sobie swoją zawiścią drogę do samorozwoju. Choć z drugiej strony pewnych przykrości z ich strony nigdy się nie uniknie jeśli cokolwiek konstruktywnego się robi; stwierdza to znany cytat:
„Miarą twojego sukcesu jest liczba twych wrogów”
W każdym razie także i nasza Maria musiała zmierzyć się z pewnymi nieprzyjemnościami – po śmierci męża utrzymywała dość bliską znajomość ze swoim współpracownikiem – Paulem Langevinem. Pojawiły się plotki, że mają ze sobą romans, a pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, iż wspomniany delikwent miał żonę i kilkoro dzieci. Francuskie brukowce z olbrzymią lubością rozpisywały się o „cudzoziemce rozbijającej francuskie małżeństwa”. Doszło nawet do tego, że Langevin wyzwał na pojedynek na pistolety jednego z redaktorów. Jakby kłopotów z mediami było mało, żona wspomnianego wytoczyła mu proces o zdradę… Ale ogólnie to była dziwna sprawa. Ponoć w ich domu miała miejsce przemoc domowa wywołana tym, że żona nie mogła znaleźć zrozumienia dla nisko płatnej pracy męża… Znamy skądś? Prawie jak jeden z aspektów omówionych w piosence Braci Figo-Fagot:



Koniec końców Langevin obiecał żonie że nie będzie utrzymywał znajomości z Marią. A następnie… Tak. Dobrze myślicie. Znalazł sobie kochankę. Zresztą w bezpiecznym gronie swoich studentek.

Wiele lat później Maria Skłodowska – Curie zmarła na białaczkę wywołaną długoletnią ekspozycją na promieniowanie.

Inną ofiarą promieniowania i kobietą, która oddała niewątpliwe zasługi nauce była krystalograf Rosalind Franklin. Znana jest przede wszystkim z tego, że jest współodkrywczynią struktury DNA. Jednakże i w tym przypadku nie mogło obejść się bez rozmaitych syfów i niejasności. Nie ulega wątpliwości, że bez wykonanych przez nią pomiarów James Watson i Francis Crick nie dostaliby Nagrody Nobla. Albo przynajmniej mieliby z tym o wiele więcej problemu. Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że ponoć wspomniani nobliści mieli skorzystać z wyników jej pomiarów bez konsultacji z nią… Cóż. W nauce zawsze działy się czasem dziwne rzeczy tego typu i co gorsza do dzisiaj się zdarzają :P Niemniej jednak Franklin nie została uwzględniona jako odkrywczyni struktury DNA na noblowskich papierach, choćby i dlatego, że w momencie przyznania Nagrody Nobla za powyżej wspomniane odkrycie od kilku lat już nie żyła… Zmarła na raka, co, bardzo możliwe, że było spowodowane nadmierną ekspozycją na promieniowanie rentgenowskie podczas wykonywania pomiarów. Heroizmu jej postaci dodaje fakt, iż praktycznie do samego końca, świadoma swojego stanu wykonywała pomiary Ad Maiorem Scientiae Gloriam.

Btw. Wspominałem, że Crick był zwolennikiem legalizacji narkotyków i twierdził, że odkrycie struktury DNA ludzkość zawdzięcza m.in. temu, iż zażywał w owym okresie LSD? :P

Żeby nie było tak monotonnie, ostatnią już bohaterkę naszej opowieści uśmiercimy w inny sposób. A co! 
„Żeby życie miało smaczek, raz promieniowanie, raz Rtęć :3”
Jedną ze sławnych trucizn spośród panteonu związków Rtęci jest dimetylortęć. Związek ten jest powszechnie używany jako wzorzec w spektroskopii 199Hg i 201Hg NMR. Tym też zajmowała się prof. Karet Wetterhahn, znana jako najsłynniejsza ofiara dimetylortęci.

Co jest najbardziej upiorną cechą tego związku? Nie przeraźliwa toksyczność. Są znane dużo silniejsze trucizny. Moim zdaniem najbardziej upiorną cechą dimetylortęci jest fakt, że przenika przez typowe zabezpieczenia stosowane w laboratoriach mniej więcej tak, jakby ich nie było… A do tego objawy zatrucia uwidoczniają się dopiero kilka miesięcy po przyjęciu dawki śmiertelnej… Takie też zabezpieczenia stosowała jako doświadczona toksykolog nasza bohaterka. Pewnego pięknego dnia, stłukła się jej półmililitrowa ampułka z tym związkiem. Zgodnie z obowiązującymi zasadami bezpieczeństwa pozbyła się zanieczyszczonej odzieży. Ale po upływie kilku miesięcy pojawiły się u niej objawy zatrucia rtęcią. Na podstawie zapisów w dzienniku laboratoryjnym zostało to powiązanie ze wspomnianym zdarzeniem. Niestety stężenie dimetylortęci w jej organizmie było tak wysokie, że w żaden sposób nie udało się jej uratować nawet za pomocą intensywnej terapii chelatowej stosowanej zwykle przy zatruciach metalami ciężkimi i po upływie prawie roku od zdarzenia zmarła. Dzięki tym wydarzeniom dokładnie przebadano stosowane w laboratoriach środki bezpieczeństwa pod kontem skuteczności ochrony przed dimetylortęcią. Dzisiaj przy pracy z tym związkiem stosuje się środki specjalnie dedykowane do tego celu.

Zrobiło się trochę, nomen omen, sztywna atmosfera. A więc pora na jakiś żarcik. Zatem: 

Pamiętajcie! Kopernik również była kobietą!


I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść.