Jak głosi stare, wedle stereotypów zapewne japońskie,
porzekadło – różne ludzie mają fetysze. Jak już mowa o stereotypach:
ubolewam nad faktem, że w Polsce nie sprzedają wódki w automatach… Tylko
z hamerykańska Coca-Colę. Ciekawe co siedzi w japońskich, no nie?
Może sake? :P Ale znając życie, pewnie nie...
Jako, że temat robi się powoli groźny, warto wrócić do rzeczy. Ja się rozgaduję co w jakim kraju
siedzi w różnych automatach, a chemia stygnie. Jak już wspomniałem na
wstępie – różne ludzie mają upodobania i dziwactwa związane z różnymi
rzeczami. Jeśli chodzi o chemię – jednym z popularniejszych odchyleń
wśród chemików (odchylenie standardowe, hłe hłe hłe :3 ) na przestrzeni dziejów
było smakowanie różnych substancji. I to bynajmniej nie psychoaktywnych :P
Niestety – romantyzm w chemii ginie. I obecnie jest to postrzegane
jako dziwactwo. O ile nie są to substancje psychoaktywne, bo to ostatnie
cieszy się niestety sporym powodzeniem i nikt nie uznaje tego za dziwne…
Duch w narodzie umiera :( NIE O TAKJE CHEMJE WALCZYŁEM :P
W każdym
razie, aby przejść dalej, przytoczę małą autobiograficzną anegdotkę, która
miała miejsce ostatnio.
Z cyklu „Z mojego zeszyciku z plotkami o mnie”:
Niedawno dowiedziałem się od młodszych znajomych ze studiów,
że zdaniem jednej z prowadzących (tutaj pozdrowienia :3 ) próbowałem ponoć
wszystkiego. Opinia ta miała zostać wygłoszona po tym, jak ktoś spytał jak coś
tam dziwnego smakuje. Mianowicie chodziło o to, że ponoć próbowałem każdej
substancji. A przynajmniej wielu z nich. Ma się tę renomę na uczelni
:D Jednak choć wprawdzie homo sum et
humani nihil a me alienum putto, ale do tak ekstremalnych rzeczy jak
próbowanie silnych trucizn się jeszcze nie posunąłem. I posuwać się nie
zamierzam. Choć muszę przyznać, że kiedyś niechcący spróbowałem smak
nadmanganianu potasu (słodki. ale nie radzę próbowania, chyba, że ktoś się nie
boi zatrucia manganem :P ). Niechcący, bo kiedyś ucierając go przed pokazem
udało mi się uzyskać całkiem niezły pył i przy przesypywaniu część pyłu
zanieczyściła atmosferę w labie.
„Mangan – srangan. Ważne, że klepie” – ludowe przysłowie.
A poza tym – piłem kiedyś rozcieńczony kwas solny. W niewielkiej
ilości co prawda, ale w sumie i tak go mam w żołądku, więc kto
chemikowi zabroni? :3
Jak widzicie, byłem względnie grzeczny. Prawie tak bardzo, jak ten
aniołek, posłusznie obracający rożen z piekącym się grzesznikiem w
alternatywnej, mhrocznej wersji nieba.
Ale czy byli ludzie, którzy w swojej naukowej pasji szli o wiele
dalej?
Okazuje się, że owszem. I to naprawdę dużo dalej.
Przykładem jednego z najodważniejszych chemików wszechczasów był Karl
Wilhelm Scheele. Choć z drugiej strony… Nie wiem na ile świadomy był
grożącego mu zagrożenie… Może zamiast „najodważniejszy” powinienem użyć
określenia „zasługujący na chemiczną nagrodę Darwina”? Nie ma to tutaj żadnego
zabarwienia pejoratywnego. Po prostu – pionierzy nauki ryzykują najbardziej, zapuszczając
się w niezbadane rejony. Zwłaszcza dotyczy to Królowej Nauk, zwanej
Chemią. Niemniej jednak… Szacun dla gościa za to, że pomimo tego, że oględnie
mówiąc w bogactwa nie opływał, odrzucał wiele propozycji zostania
nadwornym chemikiem różnych królów. Nie troszczył się zupełnie o sprawy
materialne, jedynym jego zainteresowaniem była Wielka Nauka. Tak go ona
zaabsorbowała, iż nie interesował się nawet przesadnie rozwijaniem swojego
życia uczuciowego. Choć miał możliwości. Nawet był zaręczony z pewną młodą
wdową, ale odkładał ślub jak mógł… A propos ślubu. Wziął ślub w wieku 43
lat. A co jeszcze ciekawsze – dwa dni przed śmiercią. Romantycznie, no
nie? Ale będzie jeszcze romantyczniej. Scheele miał jak już wspomniałem zwyczaj
smakowania każdej substancji jaką udało mu się otrzymać. A było ich
niemało; wśród nich całkiem sporą część stanowiły substancje uznawane obecnie
za trucizny. Niemniej jednak – potwierdziło się w wielu przypadkach
stwierdzenie Paracelsusa, że dawka czyni truciznę. A przy okazji również
to, że nie każda trucizna musi zabić od razu… A także – kto mieczem wojuje
od miecza ginie, a smakujący trucizny w końcu się zatruje.
W każdym razie jednym z bardziej znanych przykładów organoleptycznych
analiz Scheelego jest określenie smaku cyjanowodoru – według niego miał smak słodkawy
i rozgrzewający, ale pobudzający do kaszlu. Nie wiem jak Was, ale mnie
szczególnie zastanawia czemu kwas miał słodki smak? Bo rozgrzewający i pobudzający
do kaszlu dałoby się w miarę sensownie i prosto wytłumaczyć. Otóż
słyszałem kiedyś taką teorię. Wyobraźmy sobie cząsteczkę jakiegoś cukru, dajmy
na to glukozy. Ma ona sporo grup OH. Jako, że tlen jest bardziej elektroujemny
od wodoru, „ściąga” elektrony na swoją stronę tak, że zostaje „w miarę łysy”
proton o cząstkowym ładunku dodatnim, do którego zaraz mogą się na skutek
tworzenia wiązań wodorowych przyłączać cząsteczki wody. Zupełnie jak w przypadku
jonów oksoniowych, takich jak kationy hydroniowy(H3O+), Zundela (H5O2+), czy
Eigena (H9O3+), powstałych po uwodnieniu protonu, czyli jonu wodorowego, –
w jakiej to postaci wyżej wspomniany występuje w roztworach wodnych.
A zatem: receptory smaku kwaśnego na języku mogą zostać „oszukane” przez
chemiczne podobieństwo grup hydroksylowych glukozy do uwodnionych jonów
wodorowych. Ale jak wiemy – kwasy są kwaśne w smaku. Przynajmniej, jeśli
chodzi o kwasy Arrheniusa. Sprawdzałem :P Jednakże kwas pruski, czyli
wodny roztwór cyjanowodoru, jest baaaaardzo słabym kwasem. Co skutkuje tym, że
tych jonów oksoniowych jest w roztworze bardzo mało. A jak jest czegoś
mało – łatwo pomylić to z czym innym.
W każdym razie, przydałaby się tutaj jakaś konkluzja…
Można by ją sformułować na przykład w poniższy sposób:
„Każdy najbardziej rąbnięty eksperyment może prowadzić do pożytecznych dla ludzkości wniosków”
Co jeszcze robił Scheele? Ano… wiele różnych rzeczy. Na
przykład przeprowadzał demonstracje różnych ciekawych doświadczeń z użyciem
substancji niebezpiecznych. Czyli coś co wszystkie chemiczne tygryski lubią
najbardziej :3 Co lepsze, był świadomy przynajmniej części związanych z tym
zagrożeń. Zachowała się anegdotka, że przed wykonaniem doświadczenia z chlorem,
miał mówić publiczności, żeby jeśli straci przytomność, wynieść go na świeże
powietrze, kończąc tym samym wykład. Nieźle, no nie? :D
Tak się złożyło, że życie Scheelego trwale związane było z truciznami. Został on upamiętniony w nazwie pigmentu - zieleni Scheelego, zwanej również zielenią szwedzką. Był to wodoroarsenian(III) miedzi(II). Zielona substancja swego czasu szeroko używana jako składnik farb. Prawdopodobnie właśnie taką farbą pomalowany był pokój w którym na Wyspie Św. Heleny mieszkał i umarł Napoleon, co zresztą stało się podstawą do teorii o jego otruciu.
Zieleń Scheelego
Niemniej jednak (jak już wspomniałem), kto smakuje trucizny – w końcu się
struje. Tak było i z Scheelem. Po analizie zapisków w jego dzienniku
laboratoryjnym okazało się, że najprawdopodobniej spotkał go zaszczyt
dołączenia do Panteonu Ofiar Śmiertelnych Jej Wysokości Rtęci. Jaki stąd morał?
„Pamiętajcie młodzi chemicy! A starsi przekazujcie młodszym: Warto prowadzić dziennik laboratoryjny”
I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz