sobota, 16 kwietnia 2016

Analiza organoleptyczna i inne perwersje

Jak głosi stare, wedle stereotypów zapewne japońskie, porzekadło – różne ludzie mają fetysze. Jak już mowa o stereotypach: ubolewam nad faktem, że w  Polsce nie sprzedają wódki w automatach… Tylko z hamerykańska Coca-Colę. Ciekawe co siedzi w japońskich, no nie? Może sake? :P Ale znając życie, pewnie nie...

Jako, że temat robi się powoli groźny, warto wrócić do rzeczy. Ja się rozgaduję co w jakim kraju siedzi w różnych automatach, a chemia stygnie. Jak już wspomniałem na wstępie – różne ludzie mają upodobania i dziwactwa związane z różnymi rzeczami. Jeśli chodzi o chemię – jednym z popularniejszych odchyleń wśród chemików (odchylenie standardowe, hłe hłe hłe :3 ) na przestrzeni dziejów było smakowanie różnych substancji. I to bynajmniej nie psychoaktywnych :P Niestety – romantyzm w chemii ginie. I obecnie jest to postrzegane jako dziwactwo. O ile nie są to substancje psychoaktywne, bo to ostatnie cieszy się niestety sporym powodzeniem i nikt nie uznaje tego za dziwne… Duch w narodzie umiera :( NIE O TAKJE CHEMJE WALCZYŁEM :P 

W każdym razie, aby przejść dalej, przytoczę małą autobiograficzną anegdotkę, która miała miejsce ostatnio.

Z cyklu „Z mojego zeszyciku z plotkami o mnie”:

Niedawno dowiedziałem się od młodszych znajomych ze studiów, że zdaniem jednej z prowadzących (tutaj pozdrowienia :3 ) próbowałem ponoć wszystkiego. Opinia ta miała zostać wygłoszona po tym, jak ktoś spytał jak coś tam dziwnego smakuje. Mianowicie chodziło o to, że ponoć próbowałem każdej substancji. A przynajmniej wielu z nich. Ma się tę renomę na uczelni :D Jednak choć wprawdzie homo sum et humani nihil a me alienum putto, ale do tak ekstremalnych rzeczy jak próbowanie silnych trucizn się jeszcze nie posunąłem. I posuwać się nie zamierzam. Choć muszę przyznać, że kiedyś niechcący spróbowałem smak nadmanganianu potasu (słodki. ale nie radzę próbowania, chyba, że ktoś się nie boi zatrucia manganem :P ). Niechcący, bo kiedyś ucierając go przed pokazem udało mi się uzyskać całkiem niezły pył i przy przesypywaniu część pyłu zanieczyściła atmosferę w labie. 

„Mangan – srangan. Ważne, że klepie” – ludowe przysłowie.


A poza tym – piłem kiedyś rozcieńczony kwas solny. W niewielkiej ilości co prawda, ale w sumie i tak go mam w żołądku, więc kto chemikowi zabroni? :3

Jak widzicie, byłem względnie grzeczny. Prawie tak bardzo, jak ten aniołek, posłusznie obracający rożen z piekącym się grzesznikiem w alternatywnej, mhrocznej wersji nieba.

Ale czy byli ludzie, którzy w swojej naukowej pasji szli o wiele dalej?

Okazuje się, że owszem. I to naprawdę dużo dalej. Przykładem jednego z najodważniejszych chemików wszechczasów był Karl Wilhelm Scheele. Choć z drugiej strony… Nie wiem na ile świadomy był grożącego mu zagrożenie… Może zamiast „najodważniejszy” powinienem użyć określenia „zasługujący na chemiczną nagrodę Darwina”? Nie ma to tutaj żadnego zabarwienia pejoratywnego. Po prostu – pionierzy nauki ryzykują najbardziej, zapuszczając się w niezbadane rejony. Zwłaszcza dotyczy to Królowej Nauk, zwanej Chemią. Niemniej jednak… Szacun dla gościa za to, że pomimo tego, że oględnie mówiąc w bogactwa nie opływał, odrzucał wiele propozycji zostania nadwornym chemikiem różnych królów. Nie troszczył się zupełnie o sprawy materialne, jedynym jego zainteresowaniem była Wielka Nauka. Tak go ona zaabsorbowała, iż nie interesował się nawet przesadnie rozwijaniem swojego życia uczuciowego. Choć miał możliwości. Nawet był zaręczony z pewną młodą wdową, ale odkładał ślub jak mógł… A propos ślubu. Wziął ślub w wieku 43 lat. A co jeszcze ciekawsze – dwa dni przed śmiercią. Romantycznie, no nie? Ale będzie jeszcze romantyczniej. Scheele miał jak już wspomniałem zwyczaj smakowania każdej substancji jaką udało mu się otrzymać. A było ich niemało; wśród nich całkiem sporą część stanowiły substancje uznawane obecnie za trucizny. Niemniej jednak – potwierdziło się w wielu przypadkach stwierdzenie Paracelsusa, że dawka czyni truciznę. A przy okazji również to, że nie każda trucizna musi zabić od razu… A także – kto mieczem wojuje od miecza ginie, a smakujący trucizny w końcu się zatruje. 

W każdym razie jednym z bardziej znanych przykładów organoleptycznych analiz Scheelego jest określenie smaku cyjanowodoru – według niego miał smak słodkawy i rozgrzewający, ale pobudzający do kaszlu. Nie wiem jak Was, ale mnie szczególnie zastanawia czemu kwas miał słodki smak? Bo rozgrzewający i pobudzający do kaszlu dałoby się w miarę sensownie i prosto wytłumaczyć. Otóż słyszałem kiedyś taką teorię. Wyobraźmy sobie cząsteczkę jakiegoś cukru, dajmy na to glukozy. Ma ona sporo grup OH. Jako, że tlen jest bardziej elektroujemny od wodoru, „ściąga” elektrony na swoją stronę tak, że zostaje „w miarę łysy” proton o cząstkowym ładunku dodatnim, do którego zaraz mogą się na skutek tworzenia wiązań wodorowych przyłączać cząsteczki wody. Zupełnie jak w przypadku jonów oksoniowych, takich jak kationy hydroniowy(H3O+), Zundela (H5O2+), czy Eigena (H9O3+), powstałych po uwodnieniu protonu, czyli jonu wodorowego, – w jakiej to postaci wyżej wspomniany występuje w roztworach wodnych. A zatem: receptory smaku kwaśnego na języku mogą zostać „oszukane” przez chemiczne podobieństwo grup hydroksylowych glukozy do uwodnionych jonów wodorowych. Ale jak wiemy – kwasy są kwaśne w smaku. Przynajmniej, jeśli chodzi o kwasy Arrheniusa. Sprawdzałem :P Jednakże kwas pruski, czyli wodny roztwór cyjanowodoru, jest baaaaardzo słabym kwasem. Co skutkuje tym, że tych jonów oksoniowych jest w roztworze bardzo mało. A jak jest czegoś mało – łatwo pomylić to z czym innym.


W każdym razie, przydałaby się tutaj jakaś konkluzja… Można by ją sformułować na przykład w poniższy sposób:

„Każdy najbardziej rąbnięty eksperyment może prowadzić do pożytecznych dla ludzkości wniosków”

Co jeszcze robił Scheele? Ano… wiele różnych rzeczy. Na przykład przeprowadzał demonstracje różnych ciekawych doświadczeń z użyciem substancji niebezpiecznych. Czyli coś co wszystkie chemiczne tygryski lubią najbardziej :3 Co lepsze, był świadomy przynajmniej części związanych z tym zagrożeń. Zachowała się anegdotka, że przed wykonaniem doświadczenia z chlorem, miał mówić publiczności, żeby jeśli straci przytomność, wynieść go na świeże powietrze, kończąc tym samym wykład. Nieźle, no nie? :D 

Tak się złożyło, że życie Scheelego trwale związane było z truciznami. Został on upamiętniony w nazwie pigmentu - zieleni Scheelego, zwanej również zielenią szwedzką. Był to wodoroarsenian(III) miedzi(II). Zielona substancja swego czasu szeroko używana jako składnik farb. Prawdopodobnie właśnie taką farbą pomalowany był pokój w którym na Wyspie Św. Heleny mieszkał i umarł Napoleon, co zresztą stało się podstawą do teorii o jego otruciu.


Zieleń Scheelego

Niemniej jednak (jak już wspomniałem), kto smakuje trucizny – w końcu się struje. Tak było i z Scheelem. Po analizie zapisków w jego dzienniku laboratoryjnym okazało się, że najprawdopodobniej spotkał go zaszczyt dołączenia do Panteonu Ofiar Śmiertelnych Jej Wysokości Rtęci. Jaki stąd morał?


„Pamiętajcie młodzi chemicy! A starsi przekazujcie młodszym: Warto prowadzić dziennik laboratoryjny”

I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz