Chemia jest jak wiemy nauką ścisłą. I jest to fakt
niezaprzeczalny. Tutaj nic nie podlega uznaniowości i uczuciom, a rozmaitym
dziwacznym indywiduom (które być może istnieją, albo i nie, tudzież są
czymś innym niż myślimy) i ich oddziaływaniom, a szczególnie za****jącym
niczym Koń Rafał elektronom. Od czasu do czasu nawet dochodzi spontanicznie (co
złe to nie my) do jakiegoś pożaru, jak pięknie ilustruje to poniższy filmik:
Tak. Ale wiemy też, że chemia jest wszechobecna. Jej prawa
sięgają nieubłaganie nawet do rzeczy tak nieuchwytnych, jak Piękno. A jedną
z ciekawszych definicji tegoż zdefiniował Marek Krajewski, wkładając ją
w usta jednemu ze lwowskich matematyków (bądź co bądź też przedstawicielowi nauk ścisłych)
w Głowie Minotaura:
"(...) mogę brzydotę definiować tylko jako brak piękna.
a piękno dostrzegam w sztuce, która zrzuciła z siebie nieznośny
balast naśladowania natury. Zatem obrazy małpy i Wenus z Milo są
jednakowo brzydkie, bo oba są elementami natury, zaś piękna w przedstawieniach
natury nie ma."
Zatem najprawdziwsze piękno jest obecne w sztuce
współczesnej. Tak się złożyło, że odwiedziłem ostatnio Pawilon Czterech Kopuł we
Wrocławiu, w którym mieści się Muzeum Sztuki Współczesnej. Największą
radością napełniła mnie możliwość spotkania się z dziełami Mistrza
Beksińskiego. Człowieka, który na każdym kroku, swoimi dziełami udowadniał, że
tak uwielbiane przez polonistów zadawanie pytania: „co autor miał na myśli?”,
zdecydowanie nie jest dobrym pomysłem... Nie będę się tutaj rozwodził nad jego
życiorysem ani twórczością, podsumuję krótko parafrazując Gombrowicza: Beksiński
wielkim artystą był.
Ale dosyć gadania o Beksińskim, skoro ma być mowa
o chemii. Otóż jak wiemy nie samym siedzeniem w laboratorium żyje
człowiek. Poza robieniem Wielkiej Nauki jest jeszcze rozrywka, jakiej
dostarczyć może robienie Wielkiej Sztuki. Na przykład uporczywe polewanie
kawałka styropianu acetonem z tryskawki i czekanie aż wyschnie.
I tak przez dwa miesiące. A oto efekt:
I wracając do Mistrza:
Czyż ten prazeodym(III) w lewym dolnym rogu nie wygląda
pięknie?
I tym optymistycznym
akcentem zakończmy naszą opowieść.
„Artysta głodny jest o wiele
bardziej płodny” – śpiewał kiedyś Kazik Staszewski. i jest to prawda. Generalnie
jeśli chodzi o podejście do wszelakich problemów – ludzie dzielą się na
dwa typy. Pierwszy – na jaki osobiście
mam alergię – osoby załamujące się i narzekające oraz drugi – szukający ich
rozwiązań. A jeśli się nie da – trzeba na życie spojrzeć w radosny
sposób; zawsze patrzeć na jasną stronę
życia:
Niekiedy może się zdarzyć, że rozwiązanie przez taką osobę przejściowej życiowej trudności, będzie stanowiło rozwiązanie bardzo ważnego dręczącego
ludzkość problemu. A takimi problemami zajmują się, jak dobrze wiemy,
będący Atlasami i Prometeuszami współczesności, naukowcy. Którzy z różnych
powodów muszą być często całkiem niezłymi artystami… Zatem głodny naukowiec,
albo jeszcze lepiej – Biedny i Głodny Student (BiGS) pretendujący do tego
zaszczytnego tytułu – powinien być teoretycznie najbardziej płodnym twórcą. Kto
wie… Może kiedyś trafi się taki, który rozwiązując problem swojego głodu,
rozwiąże przy okazji problem głodu w Afryce i zainkasuje za to
Pokojową Nagrodę Nobla?
Mój pomysł wprawdzie problemu
głodu w Afryce niestety nie rozwiązuje, ale kto wie… może przyda się
jakiemuś przedstawicielowi społeczności BiGS… Przejdźmy zatem do sedna:
Jak zawstydzić Bear Gryllsa
i przeżyć w wielkim mieście?
Wyobraźmy sobie studenta, który
ma bardzo ograniczone fundusze. A życie w wielkim mieście, jak wiemy,
kosztuje. Nie mówiąc już o tym, że młodość jest czasem wielu szaleństw
i innych błędów. A na wszystko potrzebne są niestety pieniądze… Młodzi
adepci Królowej Nauk mogliby oczywiście pójść w ślady Walthera White’a
z Breaking Bad i zacząć Wielki Zarobek w Swoim Zawodzie.
Niestety jest to nielegalne i przez wielu postrzegane także jako
nieetyczne…
Ale nie ma, jak wiemy, sytuacji
beznadziejnych. Zawsze musi się znaleźć jakieś rozwiązanie. Czasem tylko może być
ono mniej oczywiste niż zwykle…
Dawno temu, w czasie
Powstania Warszawskiego, odciętym od jedzenia powstańcom zdarzało żywić się
Pigonami, jak z angielska zwie się czasem gołębie. O ile jakiegoś hmm…
ustrzelili. Co dobre dla wygłodniałych powstańców może okazać się również dobre
dla równie wygłodzonych Biednych Studentów… Jednakże tutaj znów – na naszej
drodze stoi kolejny wieeeelki problem. Mianowicie posiadanie broni palnej bez
stosownych pozwoleń jest niestety nielegalne… Co prawda we więzieniu karmią na
koszt podatnika, podobno całkiem nieźle, ale, jak narzekał kiedyś Anders
Breivik, dają tam zimną kawę. Jak sami widzimy, niezbyt uśmiecha się nam
przebywanie w tak nieludzkich warunkach…
Jak się zatem najeść w nieco
legalniejszy sposób? Tutaj w sukurs przychodzi nam Królowa Nauk: możemy
takiego Pigona otruć. A dobry chemik jak wiemy, dobry bimber zrobi,
truciznę przyrządzi… Zatem czegóż człowiekowi więcej do szczęścia potrzeba? Robimy
cyjanek potasu. Albo sodu. W sumie na jedno wyjdzie. Synteza nie jest
jakoś superbardzo skomplikowana. I co ciekawsze – można ją przeprowadzić używając
łatwo dostępnych odczynników – mianowicie mocznika, węglanu potasu (albo
węglanu sodu) i węgla. Mocznik jest stosowany jako nawóz, węglan sodu
można łatwo otrzymać z sody oczyszczonej przez jej termiczny rozkład.
A wungiel – chyba nie trzeba nikomu mówić. w każdym razie musimy mocno
ogrzać mocznik z węglanem. i otrzymamy cyjanian. Aż się prosi o komentarz:
taki Wöhler od d**y strony :3 (musiałem :P ).
Następnym etapem naszej syntezy
jest redukcja powstałego cyjanianu do cyjanku za pomocą węgla. Jeśli mamy taką
możliwość – może warto pokusić się o trucie Pigonów tlenkiem węgla powstającym jako produkt uboczny? Trochę
trudniejsze (a przynajmniej Czadowa Maska na wzór Maski Tlenowej albo Maski
Przeciwgazowej dla Pigona wydaje mi się
dość karkołomnym rozwiązaniem – innych pomysłów chwilowo niestety brak :P ) ale
wtedy nic się nie zmarnuje… Tak czy siak mamy już cyjanek. I od tej pory nic prostszego – mieszamy go z ziarnem i wysypujemy.
Jeśli jesteśmy w Wielkim Mieście, na pewno zaraz zlecą się Pigony, a widmo
śmierci głodowej zostanie oddalone :3
Jednakże – Śmierć niejedno ma
imię. Zwą ją czasem Kostuchą, Ponurym Żniwiarzem albo jeszcze inaczej… Tak czy
siak – śmierć głodową odpędziliśmy. Ale jest jeszcze śmierć z zatrucia
cyjankiem.
Albo wcześniej – tlenkiem węgla. Ale
chemik znajdzie rozwiązanie na wszystko… Otóż jak wiemy – czadu najlepiej nie
wdychać, a na cyjanek zawarty w Pożywnym i Smacznym (PiS hłe hłe
hłe) mięsku Pigona znaleźć jakieś antidotum. Aby zniwelować działanie trucizny
trzeba najpierw poznać sposób jej działania. Hmm… Toksyczność cyjanków bierze
się stąd, iż cyjanowodór powstający na skutek ich reakcji z kwasem solnym
zawartym w soku żołądkowym blokuje jeden z enzymów z łańcucha
oddechowego i jest śmiesznie. a jeśli komuś kto to zjadł nie jest do
śmiechu po zjedzeniu cyjanku – przynajmniej szybko i podobno bezboleśnie.
Jeśli jednak odpowiedź na ważne,
ale to zaje***cie ważne pytanie pod tytułem „Co Jest Po Drugiej Stronie?” nie
interesuje nas na tyle, żeby sprawdzać ją teraz zaraz, zajmijmy się zatem odblokowaniem
zablokowanego enzymu. Aby enzym ów odblokować – należy wprowadzić do układu,
jaki stanowi nasz organizm coś, co z czym ów cyjanek łączy się mocniej niż
z oksydazą cytochromową, bo o niej tu mowa. Albo jeszcze bardziej
perwersyjnie – wprowadzić do układu coś, co przereaguje z czymś co jest już
w organizmie, a produkt tej reakcji „oderwie” jon cyjankowy od
enzymu. i tak też się właśnie postępuje w przypadku zatrucia
cyjankami. Mianowicie stosuje się azotyn izoamylu, który utlenia hemoglobinę
zawartą w krwi do methemoglobiny, do której przyłączają się potem cyjanki
a oksydaza cytochromowa zostaje uwolniona od ich toksycznego (hłe hłe hłe)
towarzystwa. Co ciekawsze – azotyn izoamylu jest substancją psychoaktywną. Powoduje
on rozszerzenie się naczyń krwionośnych, a przez to gwałtowne obniżenie
ciśnienia krwi. Odczuwalnym efektem jest gwałtowne uderzenie krwi do głowy
i euforia, co utrzymuje się kilkadziesiąt sekund.
A za zaoszczędzone w ten
sposób na jedzeniu pieniądze można kupić wódkę. Albo tytoń fajkowy – wszak wiemy
wszyscy że szanujący się noblista musi palić fajkę. a zwłaszcza chemik.
a jako że tak jak i noblistą nie zostaje się od razu, żeby palić
w satysfakcjonujący sposób fajkę, trzeba się tego odpowiednio nauczyć.
Więc można już zacząć jako student :P
Kto wie… może kiedyś jakiś biedny
student, a przyszły noblista, siedząc przed ogniskiem rozpalonym przy
namiocie rozbitym w ogródku jakiejś instytucji naukowej (żeby zaoszczędzić
na kosztach zakwaterowania), piekąc nabitego na kijek Pigona pomyśli z wdzięcznością,
że możliwość zaoszczędzenia na jakiegoś Dunhilla albo Petersona, którego po
smacznym posiłku będzie mógł spopielać w swojej fajeczce między jednym
a drugim niuchem Odtrutki zawdzięcza właśnie mi?
I tym optymistycznym akcentem
zakończmy naszą opowieść. Aby nie niepokoiły mnie żadne instytucje i inni
obrońcy praw zwierząt dla świętego spokoju dodam, że wszystko to przeczytałem na
Wikipedii/kolega mi powiedział oraz póki co nie ucierpiał w ten sposób
żaden Pigon. Ijeszcze jedno – oczywiście do niczego was nie namawiam :3
I jeszcze takie małe Post Scriptum, które zrozumieją głównie studenci chemii: Pigoń to taki Pigon zbonusem :3
Jak głosi stare, wedle stereotypów zapewne japońskie,
porzekadło – różne ludzie mają fetysze. Jak już mowa o stereotypach:
ubolewam nad faktem, że w Polsce nie sprzedają wódki w automatach… Tylko
z hamerykańska Coca-Colę. Ciekawe co siedzi w japońskich, no nie?
Może sake? :P Ale znając życie, pewnie nie...
Jako, że temat robi się powoli groźny, warto wrócić do rzeczy. Ja się rozgaduję co w jakim kraju
siedzi w różnych automatach, a chemia stygnie. Jak już wspomniałem na
wstępie – różne ludzie mają upodobania i dziwactwa związane z różnymi
rzeczami. Jeśli chodzi o chemię – jednym z popularniejszych odchyleń
wśród chemików (odchylenie standardowe, hłe hłe hłe :3 ) na przestrzeni dziejów
było smakowanie różnych substancji. I to bynajmniej nie psychoaktywnych :P
Niestety – romantyzm w chemii ginie. I obecnie jest to postrzegane
jako dziwactwo. O ile nie są to substancje psychoaktywne, bo to ostatnie
cieszy się niestety sporym powodzeniem i nikt nie uznaje tego za dziwne…
Duch w narodzie umiera :( NIE O TAKJE CHEMJE WALCZYŁEM :P
W każdym
razie, aby przejść dalej, przytoczę małą autobiograficzną anegdotkę, która
miała miejsce ostatnio.
Z cyklu „Z mojego zeszyciku z plotkami o mnie”:
Niedawno dowiedziałem się od młodszych znajomych ze studiów,
że zdaniem jednej z prowadzących (tutaj pozdrowienia :3 ) próbowałem ponoć
wszystkiego. Opinia ta miała zostać wygłoszona po tym, jak ktoś spytał jak coś
tam dziwnego smakuje. Mianowicie chodziło o to, że ponoć próbowałem każdej
substancji. A przynajmniej wielu z nich. Ma się tę renomę na uczelni
:D Jednak choć wprawdzie homo sum et
humani nihil a me alienum putto, ale do tak ekstremalnych rzeczy jak
próbowanie silnych trucizn się jeszcze nie posunąłem. I posuwać się nie
zamierzam. Choć muszę przyznać, że kiedyś niechcący spróbowałem smak
nadmanganianu potasu (słodki. ale nie radzę próbowania, chyba, że ktoś się nie
boi zatrucia manganem :P ). Niechcący, bo kiedyś ucierając go przed pokazem
udało mi się uzyskać całkiem niezły pył i przy przesypywaniu część pyłu
zanieczyściła atmosferę w labie.
„Mangan – srangan. Ważne, że klepie” –
ludowe przysłowie.
A poza tym – piłem kiedyś rozcieńczony kwas solny. W niewielkiej
ilości co prawda, ale w sumie i tak go mam w żołądku, więc kto
chemikowi zabroni? :3
Jak widzicie, byłem względnie grzeczny. Prawie tak bardzo, jak ten
aniołek, posłusznie obracający rożen z piekącym się grzesznikiem w
alternatywnej, mhrocznej wersji nieba.
Ale czy byli ludzie, którzy w swojej naukowej pasji szli o wiele
dalej?
Okazuje się, że owszem. I to naprawdę dużo dalej.
Przykładem jednego z najodważniejszych chemików wszechczasów był Karl
Wilhelm Scheele. Choć z drugiej strony… Nie wiem na ile świadomy był
grożącego mu zagrożenie… Może zamiast „najodważniejszy” powinienem użyć
określenia „zasługujący na chemiczną nagrodę Darwina”? Nie ma to tutaj żadnego
zabarwienia pejoratywnego. Po prostu – pionierzy nauki ryzykują najbardziej, zapuszczając
się w niezbadane rejony. Zwłaszcza dotyczy to Królowej Nauk, zwanej
Chemią. Niemniej jednak… Szacun dla gościa za to, że pomimo tego, że oględnie
mówiąc w bogactwa nie opływał, odrzucał wiele propozycji zostania
nadwornym chemikiem różnych królów. Nie troszczył się zupełnie o sprawy
materialne, jedynym jego zainteresowaniem była Wielka Nauka. Tak go ona
zaabsorbowała, iż nie interesował się nawet przesadnie rozwijaniem swojego
życia uczuciowego. Choć miał możliwości. Nawet był zaręczony z pewną młodą
wdową, ale odkładał ślub jak mógł… A propos ślubu. Wziął ślub w wieku 43
lat. A co jeszcze ciekawsze – dwa dni przed śmiercią. Romantycznie, no
nie? Ale będzie jeszcze romantyczniej. Scheele miał jak już wspomniałem zwyczaj
smakowania każdej substancji jaką udało mu się otrzymać. A było ich
niemało; wśród nich całkiem sporą część stanowiły substancje uznawane obecnie
za trucizny. Niemniej jednak – potwierdziło się w wielu przypadkach
stwierdzenie Paracelsusa, że dawka czyni truciznę. A przy okazji również
to, że nie każda trucizna musi zabić od razu… A także – kto mieczem wojuje
od miecza ginie, a smakujący trucizny w końcu się zatruje.
W każdym razie jednym z bardziej znanych przykładów organoleptycznych
analiz Scheelego jest określenie smaku cyjanowodoru – według niego miał smak słodkawy
i rozgrzewający, ale pobudzający do kaszlu. Nie wiem jak Was, ale mnie
szczególnie zastanawia czemu kwas miał słodki smak? Bo rozgrzewający i pobudzający
do kaszlu dałoby się w miarę sensownie i prosto wytłumaczyć. Otóż
słyszałem kiedyś taką teorię. Wyobraźmy sobie cząsteczkę jakiegoś cukru, dajmy
na to glukozy. Ma ona sporo grup OH. Jako, że tlen jest bardziej elektroujemny
od wodoru, „ściąga” elektrony na swoją stronę tak, że zostaje „w miarę łysy”
proton o cząstkowym ładunku dodatnim, do którego zaraz mogą się na skutek
tworzenia wiązań wodorowych przyłączać cząsteczki wody. Zupełnie jak w przypadku
jonów oksoniowych, takich jak kationy hydroniowy(H3O+), Zundela (H5O2+), czy
Eigena (H9O3+), powstałych po uwodnieniu protonu, czyli jonu wodorowego, –
w jakiej to postaci wyżej wspomniany występuje w roztworach wodnych.
A zatem: receptory smaku kwaśnego na języku mogą zostać „oszukane” przez
chemiczne podobieństwo grup hydroksylowych glukozy do uwodnionych jonów
wodorowych. Ale jak wiemy – kwasy są kwaśne w smaku. Przynajmniej, jeśli
chodzi o kwasy Arrheniusa. Sprawdzałem :P Jednakże kwas pruski, czyli
wodny roztwór cyjanowodoru, jest baaaaardzo słabym kwasem. Co skutkuje tym, że
tych jonów oksoniowych jest w roztworze bardzo mało. A jak jest czegoś
mało – łatwo pomylić to z czym innym.
W każdym razie, przydałaby się tutaj jakaś konkluzja…
Można by ją sformułować na przykład w poniższy sposób:
„Każdy najbardziej rąbnięty eksperyment może prowadzić do
pożytecznych dla ludzkości wniosków”
Co jeszcze robił Scheele? Ano… wiele różnych rzeczy. Na
przykład przeprowadzał demonstracje różnych ciekawych doświadczeń z użyciem
substancji niebezpiecznych. Czyli coś co wszystkie chemiczne tygryski lubią
najbardziej :3 Co lepsze, był świadomy przynajmniej części związanych z tym
zagrożeń. Zachowała się anegdotka, że przed wykonaniem doświadczenia z chlorem,
miał mówić publiczności, żeby jeśli straci przytomność, wynieść go na świeże
powietrze, kończąc tym samym wykład. Nieźle, no nie? :D
Tak się złożyło, że życie Scheelego trwale związane było z truciznami. Został on upamiętniony wnazwie pigmentu - zieleni Scheelego, zwanej również zielenią szwedzką. Był to wodoroarsenian(III) miedzi(II). Zielona substancja swego czasu szeroko używana jako składnik farb. Prawdopodobnie właśnie taką farbą pomalowany był pokój wktórym na Wyspie Św. Heleny mieszkał iumarł Napoleon, co zresztą stało się podstawą do teorii ojego otruciu.
Zieleń Scheelego
Niemniej jednak (jak już wspomniałem), kto smakuje trucizny – w końcu się
struje. Tak było i z Scheelem. Po analizie zapisków w jego dzienniku
laboratoryjnym okazało się, że najprawdopodobniej spotkał go zaszczyt
dołączenia do Panteonu Ofiar Śmiertelnych Jej Wysokości Rtęci. Jaki stąd morał?
„Pamiętajcie młodzi chemicy! A starsi przekazujcie młodszym:
Warto prowadzić dziennik laboratoryjny”
I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść.
Sen jest rzeczą jak najbardziej pożądaną ipożyteczną. Każdy
może się otym przekonać wsposób bardzo dobitny np. po nieprzespanej nocy albo
kiedy od dłuższego czasu śpi zbyt mało… Stephen King wswojej książce Bezsenność sugerował, iż brak snu może
spełniać rolę swego rodzaju wrót percepcji iprzenosić człowieka do całkiem
nowego, więcejwymiarowego świata. Coprawda była to fikcja literacka, ale wkażdej fikcyjnej rzeczy da się znaleźć coś prawdziwego… Jak wiemy, działaniem
naszych organizmów rządzi biochemia. Reakcje wmózgu sprawiają, że przeżywamy
rozmaite stany emocjonalne, np. zakochujemy się czy cieszymy, zachodzenie
innych reakcji powoduje, że chce nam się np. spać. Skoro są reakcje, muszą być
jakieś reagujące substraty… Co jest takimi substratami? Wiele znaturalnie syntezowanych
wludzkim organizmie substancji, gdybyśmy np. zabili ileś tam osób iwyekstrahowali je znich, mogłoby nas w razie złapania przez policję
zaprowadzić do więzienia… ibynajmniej morderstwo nie byłoby tutaj jedynym
powodem :P
Zatem czy jeśli pozbawimy ludzki mózg na dłużej dostępu do
endogennych substancji psychoaktywnych, takich jak dimetylotryptamina (DMT),
zobaczymy prawdziwą rzeczywistość? Co jest prawdziwą rzeczywistością? Iwreszcie – razem zPiłatem – zapytajmy: „Cóż to jest prawda?”
Możemy spytać również w drugą stronę – aco jeśli to nie
brak takich substancji, aich obecność jest wrotami percepcji? Co jeśli naturalnie
syntezowane przez cudowne biochemiczne fabryki jakimi są nasze organizmy
umożliwiają nam wejście na wyższe poziomy świadomości? Wiele sytuacji zarówno z
życia codziennego jak izhistorii nauki daje nam pod tym względem wiele do
myślenia…
Za narodowe ZUO Rzeczypospolitej swego czasu (zanim stał się
nim Behemoth) uznawany był KAT. Wspomniana kapela nagrała kiedyś album Ballady, wypełniony, niczym pewien
pączek miłością, jak sama nazwa wskazuje – balladami. Jedną znich był utwór opoetyckiej nazwie Legenda wyśniona:
Czy jednak Królowa Nauk, której służymy, nie jest kobietą, awiec czyż nie pasuje do niej określenie „dziewczęcy
duch Bogini Ziemi”? Czyż nie odnosi się bezpośrednio do badania zależności
ipraw rządzących oddziaływaniami między substancjami zjakich jest złożona (i
nie tylko) nasza planeta? Iwreszcie – czyż ze względu na specyfikę
okoliczności odkryć jakie legły upodłoża wspomnianej nauki, nie jest swego
rodzaju legendą wyśnioną? Anawet więcej niż legendą…
Cofnijmy się jednakże do czasów niezwykle odległych, wręcz
legendarnych i romantycznych. Czasów, kiedy zamiast nowoczesnych czujników dymu
iinnych wkurzających ustrojstw, bezpieczeństwa wlaboratorium pilnował kanarek.
Nie pytajcie, czy przez analogię, posiadania biletów w zapewne nieco większych
od wielu laboratoriów tramwajach konnych pilnował wtedy kanar, bo nie mam
pojęcia. Niemniej jednak czasy tamte były owiele romantyczniejsze. Akonkretnie
połowa XIX wieku. Jeszcze konkretniej rok 1866.
XIX wiek był czasem dynamicznego rozwoju nauk
przyrodniczych, awięc także ichemii. Od przeprowadzenia przez Friedricha
Wöhlera pierwszej syntezy związku organicznego (mocznika) ze związków nieorganicznych,
dział chemii zwany chemią organiczną przestał być tylko chemią związków
naturalnych, zatem od pierwszej połowy XIX wieku nazwa dziedziny zajmującej się
chemią połączeń węgla jest li tylko historyczna. Choć niemniej odkrycie Wöhlera
sprawiło, że jest ona jeszcze bardziej fascynująca. Zafascynowany był nią też
jego imiennik, niejaki Friedrich August Kekulé. Przez długi czas głowił się nad
strukturą benzenu, który był (iwsumie nadal jest) dziwnym związkiem… Mianowicie
ustalony doświadczalnie stosunek atomów węgla i wodoru wynosi 1:1. Co sugeruje
obecność wiązań wielokrotnych. Wznanych wówczas węglowodorach mających budowę
łańcuchową pojawienie się takich wiązań sprawia, że związek ten jest bardzo
reaktywny, gdyż wiązanie wielokrotne łatwo może ulec rozerwaniu np. w obecności
atomów chloru czy bromu iprzyłączeniu wspomnianych. Jednakże zbenzenem było
inaczej… Pomimo obecności wiązań wielokrotnych nie był zbyt reaktywny.
Nasz bohater ciągle myśląc nad wspomnianym problemem był nim tak zaaferowany,
że nawet śpiąc nie przestawał onim myśleć. Aż wkońcu przyśnił mu się sen,
który przeszedł do historii nauki: wąż gryzący się w ogon. Dla osób cierpiących
na ofidiofobię byłby to pewnie najgorszy koszmar. jednakże dla Kekulégo
stanowił rozwiązanie zagadki – przebudził się i zaczął intensywnie myśleć, co
będzie, jeśli benzen ma strukturę cykliczną… Później stwierdzono, że wiązania
pomiędzy atomami węgla wbenzenie mają długość pośrednią między wiązaniami
pojedynczymi i podwójnymi. Jest to tłumaczone obecnością zdelokalizowanych
wiązań π, czyli wiązań powstałych na skutek bocznego nakładania się orbitali. Wiązanie pomiędzy każdym węglem w benzenie jest równocenne, adługość tego wiązania jest pośrednia pomiędzy długością normalnego wiązania pojedynczego ipodwójnego. Nieważne zresztą. Dla chemików to jasne ioczywiste, aniechemików nie będę
zanudzał zbyt szczegółowymi izbyt abstrakcyjnymi opisami, kiedy nie jest to
absolutnie konieczne. Niemniej jednak gryzący się wogon Wunsz przeszedł do
chemicznej popkultury ipodziwiać go możemy choćby w logu Polskiego Towarzystwa
Chemicznego:
To tyle jeśli chodzi ochemię organiczną… Ale czyż ichemia
nieorganiczna nie ma swojej legendy wyśnionej? Okazuje się, że owszem. Ma. Ito
nawet bardziej rozpoznawalną niż struktura benzenu. Mianowicie – Układ Okresowy
Pierwiastków. Przenieśmy się zatem trzy lata później – do roku 1869. Na
petersburskim uniwersytecie jednym zwykładowców jest wspominany przeze mnie
wcześniej niejaki Dimitrij Mendelejew. Miłośnik własnoręcznie robionych papierosów
igry w pasjansa. Nie jest obecnie znany wpływ pierwszej ze wspomnianych rzeczy
na jakiekolwiek odkrycia naukowe… Niemniej jednak wystarczyła druga. Mendelejew
pracował nad nowym podręcznikiem dla swoich studentów. Jako, że zpowodu
zapracowania ibraku czasu, nie mógł sobie pozwolić na wysypianie się, był
coraz bardziej zmęczony… Aby się odstresować układał sobie pasjansa, nad którym
zdarzyło mu się przysnąć. Przyśniły mu się tańczące pierwiastki, których układ
skojarzył mu się zpasjansem. Anieco konkretniej – z pasjansem, w którym
brakuje niektórych kart. Zaraz przystąpił do pracy –polegającej na układaniu
pasjansa z63 znanych wówczas pierwiastków chemicznych. Wniektórych miejscach pozostawił
wolne miejsca. Odkrycie to bazowało na skojarzeniu, że wśród pierwiastków
regularnie powtarzają się niektóre ich właściwości. Na przykład, złoto pod
względem chemicznym jest podobne do srebra czy miedzi, a np. sód do potasu.
Początkowo jego teoria, tak samo zresztą jak było z odkryciami Wöhlera czy Kekulégo,
spotkała się zdość chłodnym przyjęciem… Niemniej jednak, kiedy pozostawione
przez Mendelejewa luki zaczęły się zapełniać, odziwo pierwiastkami owłasnościach bardzo podobnych do przewidzianych przez niego, Układ Okresowy
Pierwiastków, zwany potocznie na cześć odkrywcy Tablicą Mendelejewa, znalazł
sobie zaszczytne miejsce wpanteonie najdonioślejszych chemicznych odkryć
wszechczasów.
Zatem nasuwa się dość ciekawy wniosek – drzemka wpracy może
bardzo pozytywnie wpływać na produktywność. Itym optymistycznym akcentem
zakończmy naszą opowieść.
Święta wszelakie są czasem na swój sposób magicznym. Tak
jest i z Wielkanocą. Święto to obchodzone jest zwyczajowo w pierwszą niedzielę
po pierwszej wiosennej pełni. W tym roku pierwsza wiosenna pełnia przypadła 23
marca, zatem w obecnym roku Wielkanoc wypada w jednym z wcześniejszych
możliwych terminów. Jednakże pomimo tak wczesnego terminu nie okazuje się ona
Białym Świętem, w odróżnieniu od Święta Zimowego, jak w poprawny politycznie
sposób nazywane jest Boże Narodzenie. Zatem tegoroczna Wielkanoc okazuje się
prawdziwym Świętem Wiosennym.
„Już wiosna przyszła”
Dr Huckenbush, Wiosna
Wiosna jest czasem radości. Drzewa i krzewy radują się wypuszczając
pierwsze pąki, ludzie cieszą się, okazując sobie wzajemną życzliwość, a
zwierzęta… No cóż… Sami wiecie. Mówią tylko w Wigilię Bożego Narodzenia, a nie
Wielkiej Nocy. W każdym razie, napotkane przeze mnie osobniki nie wyglądają,
jakby były przesadnie nieszczęśliwe. Jedynie niektóre brzozy są smutne, gdyż kaleczy
się je niemiłosiernie (#DżewaTeszMajoUczucia) w celu pozyskania soku
brzozowego. Sok brzozowy jest smaczny i zdrowy (ale mi się zrymowało, czujecie
to? :P ) ponieważ zawiera wiele pożytecznych substancji. Poza witaminami oraz
mikro- i makroelementami, zawiera pewne ilości betuliny i kwasu betulinowego –
substancji mających szereg właściwości leczniczych. Między innymi pomagają obniżyć
zawartość cholesterolu we krwi. Podobnie jak zwiększają wrażliwość na insulinę,
co może skutkować obniżeniem zwartości cukru we krwi. Ale co ja się będę
rozgadywał. Zainteresowanych odsyłam do literatury stricte naukowej, np. tu:
Podsumowując, Wielkanoc jest czasem szczęścia i radości.
Jednakże, coby nie było tak różowo, muszę w sekrecie powiedzieć Wam jedną
rzecz: ZUO nie śpi…
Czy myśleliście kiedyś o tym, że jutrzejsze śniadanie
wielkanocne może być Waszym ostatnim posiłkiem? Że w poświęconym dzisiaj
jedzeniu mogą czaić się, niczym Kostucha w ciemności, zabójcze zarazki oraz
inne mniej lub bardziej groźne Przyjemniaczki? Jeśli nie, niech poniższa
opowieść skłoni Was do, jakże adekwatnych do przeżywanych przez nas świąt,
refleksji o Życiu i Śmierci.
A zatem:
Co wchodzi w skład tradycyjnego koszyka wielkanocnego?
Najważniejszym i najbardziej kojarzonym ze świętami Wielkiej
Nocy składnikiem święconki są jajka – wszechobecne na naszych stołach
Nienarodzone i Zamordowane we Wrzącej Wodzie Kurczaki. Wszyscy wiemy, w jaki
sposób kura znosi jajko. Wiemy również, że jest to sposób w najwyższym stopniu
niehigieniczny i nieapetyczny. Pokusić by się można o sparafrazowanie jednej z
barwniejszych postaci polskiej literatury, imć Jana Onufrego Zagłoby:
„W kurzych kiszkach i mieszkać niewygodnie, i wychodzić niepolitycznie.”
Taki sposób powstania tego życiodajnego produktu aż prosi
się o obecność na jego skorupce Śmiercionośnych Zarazków Salmonelli. O objawach
zatrucia nimi, z powodu, iż są one niezmiernie nieapetyczne, jak i
niepolityczne, pisać nie będę :P
Jednakże nie kończą się na tym niebezpieczeństwa czające się
w jajkach. Co się stanie jeśli jajko swoje poleżało? Co jeśli poleżało
wystarczająco długo, aby w jego wnętrzu zaczęły zachodzić procesy gnilne?
Ważnym składnikiem zgniłych jajek jest siarkowodór.
Bezbarwny gaz o bardzo charakterystycznym zapachu.
„W chemii nic nie śmierdzi. W chemii wszystko
charakterystycznie pachnie”
Ludowe przyszłowie
Zapach zapachem. Gorzej, że siarkowodór jest silną trucizną.
A czemu? Otóż siarkowodór kompleksuje atomy metali obecne w różnego rodzaju
enzymach, zakłócając ich działanie. Wiąże też atomy żelaza zawarte w
hemoglobinie, uniemożliwiając transport tlenu – zupełnie podobnie jak w
przypadku zatruć tlenkiem węgla (czadem) czy cyjanowodorem, który to był
stosowany w czasie drugiej wojny światowej przez Niemców w obozach zagłady jako
gaz trujący w komorach gazowych. Zresztą tegoż cyjanowodoru używali również
później Amerykanie do wykonywania kary śmierci – tylko wtedy już zgodnie z
prawem międzynarodowym :P
Jakby było mało, nie na tym kończą się Śmiertelne Zagrożenia.
Jak były Jaja, do kompletu brakuje jeszcze Wędlin, czyli po prostu Kiełbaski.
Jak sama nazwa wskazuje – źle przechowywane mogą zawierać jad kiełbasiany.
Czyli pałeczki Clostridium botulinum.
Produkują one jedną z najsilniejszych znanych ludzkości trucizn – botulinę.
Objawy zatrucia pojawić się mogą bardzo późno – nawet kilka dni po spożyciu.
Część z nich jest równie niepolityczna co objawy zatrucia wspomnianą wcześniej salmonellą,
więc o nich nie będę pisać. Ponadto botulina powoduje porażenie mięśni – cecha ta
jest wykorzystywana na przykład w medycynie estetycznej do likwidacji
zmarszczek.
Kolejnymi ważnymi Lokatorami Koszyczka są sól (zwana niczym
fiński snajper Simo Häyhä „Białą śmiercią”), cukrowy baranek (cukier również
bywa tak nazywany) i chleb. Chleb zawiera mąkę (cóż… również białą śmierć…),
która jest produkowana ze zboża. Zboże może zawierać sporysz, który jest
najprawdziwszym koktajlem różnego rodzaju przyjemniaczków. Najważniejszym z
nich jest ergotamina. W dzisiejszych zdemoralizowanych czasach jest ona
wykorzystywana jako prekursor do otrzymywania kwasu lizergowego, z którego
otrzymuje się LSD. Jednakże sam sporysz również ma swoje działanie
psychoaktywne. Dawniej zdarzały się przypadki Ognia Świętego Antoniego. Były to
zbiorowe zatrucia sporyszem połączone z grupowymi halucynacjami. Najbardziej
znany przypadek zjawiska o tak świątobliwej nazwie miał miejsce ponad tysiąc
lat temu w Akwitanii – śmierć w halucynacjach (bo czy w męczarniach – trudno powiedzieć,
choć jest to również wielce prawdopodobne) poniosło ok. 40 tysięcy osób. Jednakże
sporadycznie takie sytuacje zdarzają się, choć na mniejszą skalę, również w
czasach współczesnych.
Kiedy mowa już o substancjach psychoaktywnych, jeden z moich
kolegów, jako zaprzysięgły wyznawca punk rocka, do koszyczka dokłada jeszcze
butelkę taniego wina, zwanego potocznie jabolem. I jest to produkt stosunkowo
najbezpieczniejszy. Zarówno etanol, jak i obecny w powyżej wspomnianym siarkofruicie
dwutlenek siarki, mają działanie odkażające. Zatem stanowią pewne
zabezpieczenie przynajmniej na część wspomnianych powyżej zagrożeń.
Powiecie: ale jest jeszcze chrzan…
Ja odpowiem: zatem przestaję już chrzanić i życzę Wam mimo
wszystko smacznego oraz udanych i wesołych świąt Wielkiej Nocy.
I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść.
Janusz Korwin – Mikke, Naczelny Masakrator Lewaków i Innych
Feministek Rzeczypospolitej, ma zwyczaj zaorywania wspomnianych feministek jednym
prostym, ale za to z*****cie ważnym pytaniem:
„Jaka kobieta poza Marią Skłodowską – Curie cokolwiek naprawdę
odkryła?”
Zwykle kończyło się to zamilknięciem powyższych – ale czy
słusznie?
Otóż kobiet, które odkryły coś istotnego zarówno dla swojej,
jak mówią piękniejszej, połowy ludzkości jak i dla jej ogółu, wbrew
pozorom trochę było. Pomińmy czasy prehistoryczne – kojarzące się z wieloma
wizerunkami tzw. Wenus Paleolitycznej. Obiło mi się kiedyś o uszy
stwierdzenie, że ponoć tego typu obrazki są dowodem na to, że w owych czasach
panował matriarchat… Choć mi osobiście kojarzą się z takimi
prehistorycznymi „przypinanymi dziewczynami” zwanymi z angielska pin up girls. Ale
co kto lubi :3
Przenieśmy się zatem do starożytnego Egiptu. A konkretnie
do czasów Kleopatry. Otóż jak wiemy, starożytni Egipcjanie byli mistrzami w technice
obróbki szkła. Skorzystała z tego również Kleopatra. Która na swoje
potrzeby miała ponoć przedmiot w kształcie ogromnej, grubościennej probówki
wypełnionej wkurzonymi pszczołami (prawie, jak Angry Birds, no nie? :P ).
Przedmiot taki wedle domysłów archeologów, doskonale mógł się sprawować jako
przedmiot do masażu.
Skąd jednak przypuszczenie, że przedmiot ów był dziełem
Kleopatry?
Cóż… Niestety żadne Taśmy Prawdy nie sięgają tamtych czasów,
abyśmy wiedzieli to z całą pewnością… Ale często tak jest, że żeby była
podaż musi być popyt prawda? Do tego jak wiemy, to nie Michaił Kałasznikow
zaprojektował swój słynny karabinek; on go tylko skonstruował, a konstrukcję
narysowała żona. Podobnie zresztą jak to nie Hitler napisał Mein Kampf, tylko jego
sekretarz, Rudolf Hess, a Hitler tylko dyktował. No ale Hess nie był
kobietą, więc nie ma dla niego miejsca w tym artykule. W każdym
razie wniosek jest taki: w sumie to bardzo możliwe, że wspomniany
przedmiot do masażu był dziełem Kleopatry. A nawet jeśli nie – stanowić ona
mogła bezpośrednie ku temu natchnienie.
Jednakże gdzie tu miejsce na Królową Nauk? Nie mógłbym sobie
darować, gdybym nie nawiązał do Chemii, a jak wiadomo – nie ma Chemii bez
Marii.
Najbardziej znaną chyba w naszym pięknym kraju kobietą –
naukowcem jest niezaprzeczalnie dwukrotna polska noblistka, Maria Skłodowska –
Curie. W Polsce znana jest przede wszystkim z odkrycia radu i polonu.
Notabene żałowała potem, że nie nazwała radu polonem a polonu radem.
Dlaczego? Mianowicie wspomniane pierwiastki są trochę jak Jeckyll i Hyde…
Rad znajdował swego czasu zastosowanie w terapii nowotworów i do produkcji farb
świecących. Polon natomiast najbardziej znany jest z tego, że był użyty w
zamachu na rosyjskiego dysydenta, Aleksandra Litwinienkę – został on otruty
herbatą z polonem. Podobnie pojawiła się też hipoteza, ze polonem mógł zostać
otruty znany palestyński przywódca, Jasir Arafat. Aby uświadomić sobie jak bardzo
toksycznym pierwiastkiem jest polon i jak niewiele go trzeba, aby zabić
człowieka porównajmy go z innymi truciznami: dla człowieka polon jest ok
50 tysięcy bardziej toksyczny niż cyjanowodór, 200 tysięcy razy bardziej
toksyczny niż cyjanek potasu i kilkadziesiąt razy bardziej toksyczny niż
okrzyknięta najsilniejszą z trucizn botulina (!), toksyna jadu
kiełbasianego, pod warunkiem, że zostanie ona podana doustnie. Polon ustępuje
jednak kilkunastokrotnie botulinie podanej dożylnie.
No a do tego rad znalazł swoje zastosowanie wcześniej
niż polon, który zresztą w porównaniu do strasznie drogiego radu jest
koszmarnie drogi. Trochę jak w tym dowcipie, w którym Polak tłumaczył diabłu
jaka jest największa liczba, no nie? :P
Swoją drogą, jak już mowa o traktowaniu promieniotwórczych
pierwiastków na sposób spożywczy. Kiedyś miałem okazję posmakować w jakimś
małym miasteczku na południu polski wody radonowej. I o dziwo żyję :P
Woda radonowa nazwę swoją zawdzięcza temu, że zawiera śladowe ilości radonu,
gazu nazywanego niegdyś emanacją radową, oraz produktów jego rozkładu. Wiązało
się to z tym, że radon ma bardzo dużą w porównaniu do innych gazów gęstość
i po swoim powstaniu na skutek rozkładu radu – emanuje z niego, pokrywają
radioaktywną warstewką okoliczne przedmioty. W każdym razie woda ta miała
dość dziwny smak, niemniej jednak miała swój urok…
Niemniej jednak wróćmy do naszej opowieści… Zawsze tak bywa,
że jak człowiek jest pionierem w jakiejś dziedzinie – innych boli od tego
miejsce gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. Dziwny to zwyczaj; wszak nie
od dzisiaj wiadomo, że tak jak Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo przez
wyjątkowo dokuczliwe hemoroidy, wszelkiej maści zawistnicy blokują sobie swoją
zawiścią drogę do samorozwoju. Choć z drugiej strony pewnych przykrości z
ich strony nigdy się nie uniknie jeśli cokolwiek konstruktywnego się robi;
stwierdza to znany cytat:
„Miarą twojego sukcesu jest liczba twych wrogów”
W każdym razie także i nasza Maria musiała zmierzyć się
z pewnymi nieprzyjemnościami – po śmierci męża utrzymywała dość bliską
znajomość ze swoim współpracownikiem – Paulem Langevinem. Pojawiły się plotki,
że mają ze sobą romans, a pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, iż
wspomniany delikwent miał żonę i kilkoro dzieci. Francuskie brukowce z olbrzymią
lubością rozpisywały się o „cudzoziemce rozbijającej francuskie małżeństwa”.
Doszło nawet do tego, że Langevin wyzwał na pojedynek na pistolety jednego z redaktorów.
Jakby kłopotów z mediami było mało, żona wspomnianego wytoczyła mu proces o zdradę…
Ale ogólnie to była dziwna sprawa. Ponoć w ich domu miała miejsce przemoc
domowa wywołana tym, że żona nie mogła znaleźć zrozumienia dla nisko płatnej
pracy męża… Znamy skądś? Prawie jak jeden z aspektów omówionych w piosence
Braci Figo-Fagot:
Koniec końców Langevin obiecał żonie że nie będzie
utrzymywał znajomości z Marią. A następnie… Tak. Dobrze myślicie. Znalazł
sobie kochankę. Zresztą w bezpiecznym gronie swoich studentek.
Wiele lat później Maria Skłodowska – Curie zmarła na
białaczkę wywołaną długoletnią ekspozycją na promieniowanie.
Inną ofiarą promieniowania i kobietą, która oddała
niewątpliwe zasługi nauce była krystalograf Rosalind Franklin. Znana jest
przede wszystkim z tego, że jest współodkrywczynią struktury DNA. Jednakże i w
tym przypadku nie mogło obejść się bez rozmaitych syfów i niejasności. Nie
ulega wątpliwości, że bez wykonanych przez nią pomiarów James Watson i Francis
Crick nie dostaliby Nagrody Nobla. Albo przynajmniej mieliby z tym o wiele
więcej problemu. Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że ponoć wspomniani nobliści
mieli skorzystać z wyników jej pomiarów bez konsultacji z nią… Cóż. W nauce
zawsze działy się czasem dziwne rzeczy tego typu i co gorsza do dzisiaj
się zdarzają :P Niemniej jednak Franklin nie została uwzględniona jako
odkrywczyni struktury DNA na noblowskich papierach, choćby i dlatego, że w
momencie przyznania Nagrody Nobla za powyżej wspomniane odkrycie od kilku lat
już nie żyła… Zmarła na raka, co, bardzo możliwe, że było spowodowane nadmierną
ekspozycją na promieniowanie rentgenowskie podczas wykonywania pomiarów.
Heroizmu jej postaci dodaje fakt, iż praktycznie do samego końca, świadoma
swojego stanu wykonywała pomiary Ad Maiorem Scientiae Gloriam.
Btw. Wspominałem, że Crick był zwolennikiem legalizacji
narkotyków i twierdził, że odkrycie struktury DNA ludzkość zawdzięcza m.in.
temu, iż zażywał w owym okresie LSD? :P
Żeby nie było tak monotonnie, ostatnią już bohaterkę naszej
opowieści uśmiercimy w inny sposób. A co!
„Żeby życie miało smaczek, raz promieniowanie, raz Rtęć :3”
Jedną ze sławnych trucizn spośród panteonu związków Rtęci
jest dimetylortęć. Związek ten jest powszechnie używany jako wzorzec w
spektroskopii 199Hg i 201Hg NMR. Tym też zajmowała się prof.
Karet Wetterhahn, znana jako najsłynniejsza ofiara dimetylortęci.
Co jest najbardziej upiorną cechą tego związku? Nie
przeraźliwa toksyczność. Są znane dużo silniejsze trucizny. Moim zdaniem
najbardziej upiorną cechą dimetylortęci jest fakt, że przenika przez typowe
zabezpieczenia stosowane w laboratoriach mniej więcej tak, jakby ich nie było… A do
tego objawy zatrucia uwidoczniają się dopiero kilka miesięcy po przyjęciu dawki
śmiertelnej… Takie też zabezpieczenia stosowała jako doświadczona toksykolog
nasza bohaterka. Pewnego pięknego dnia, stłukła się jej półmililitrowa ampułka
z tym związkiem. Zgodnie z obowiązującymi zasadami bezpieczeństwa
pozbyła się zanieczyszczonej odzieży. Ale po upływie kilku miesięcy pojawiły
się u niej objawy zatrucia rtęcią. Na podstawie zapisów w dzienniku
laboratoryjnym zostało to powiązanie ze wspomnianym zdarzeniem. Niestety
stężenie dimetylortęci w jej organizmie było tak wysokie, że w żaden
sposób nie udało się jej uratować nawet za pomocą intensywnej terapii
chelatowej stosowanej zwykle przy zatruciach metalami ciężkimi i po upływie
prawie roku od zdarzenia zmarła. Dzięki tym wydarzeniom dokładnie przebadano
stosowane w laboratoriach środki bezpieczeństwa pod kontem skuteczności ochrony
przed dimetylortęcią. Dzisiaj przy pracy z tym związkiem stosuje się środki
specjalnie dedykowane do tego celu.
Zrobiło się trochę, nomen omen, sztywna atmosfera. A więc pora na jakiś żarcik.
Zatem:
Pamiętajcie! Kopernik również była kobietą!
I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą opowieść.
Wielkie umysły są wielkie. Często tak wielkie, że w ich
życiu często nic poza owym umysłem się nie mieści. Zwłaszcza, kiedy to coś (lub
ktoś :P ) rości sobie prawa do zajmowania całego umysłu w miejsce nauki,
tak iż wielu musiało chyba opanować bilokację aby zająć się jednocześnie Wielką
Nauką oraz tzw. innymi rzeczami. Niektórzy sobie radzili również opanowując
biegle podobnie brzmiącą rzecz – bigamię… O czym mimochodem (albo innym tworem
:P ) wspomniałem wartykule na temat Etanolu. Niemniej jednak jak radzili
sobie naukowcy, którzy nie posiedli aż takich supermocy, anie chcieli
obniżać możliwości swojej percepcji? O kilku z nich będzie ta opowieść.
Od czego by tu zacząć? Była kiedyś taka jedna, która dała
się zwieść niejakiemu Wunszowi ijak to się skończyło – wszyscy wiemy. W
dawnych czasach, konkretnie w tym niesłusznie odsądzanym od czci iwiary
(choć tego ostatniego nie zawsze :P ) średniowieczu nauka dzieliła się na
grzeczną jej część, której uwieńczeniem była teologia i niegrzeczną, przynajmniej
wmniemaniu ogółu, jakiej przedstawicielką była np. alchemia – poprzedniczka prawdziwej
Królowej Nauk. Wprzypadku pierwszej, jako że parali się nią raczej ludzie
duchowni, pomni na to, jaki może być wpływ kobiet na postępowanie mężczyzn ijakie
mogą być tego skutki (co zostało pięknie opisane w Księdze Rodzaju), a także
ipo to, aby nie było kłopotów związanych zdziedziczeniem, większość parających się
nią ludzi zkobietami wielkich problemów nie miała. Jeden
znajwiększych teologów chrześcijańskich epoki średniowiecza, święty
Tomasz z Akwinu dowodził kiedyś konieczności istnienia domów publicznych, czyli
miejsc gdzie usługi swoje oferują prostytutki, czyli nierządnice. Jaki to ma jednak
związek z nauką?
Żyjący na przełomie XV i XVI wieku opat benedyktyński,
pisarz i okultysta (tak. wszystko na raz :P), zresztą poniekąd mój imiennik,
Johannes Trithemius dowodził kiedyś:
„Dlatego alchemia jest niewinną nierządnicą, która ma
licznych kochanków, lecz wszystkich zwodzi i żadnemu nie pozwala wziąć się w objęcia.
Zamienia głupców w wariatów, bogatych w nędzarzy, filozofów w durniów, a
oszukanych w złotoustych oszustów…”
Jak wiemy głównym celem alchemii było znalezienie kamienia
filozoficznego – mitycznej substancji, która miała umożliwić transmutację mniej
szlachetnych metali wzłoto. Zacytowane porównanie można, acz gwałcąc troszkę
może intencje cytowanego, odnieść wpewien sposób do stosunku wielu uczonych do
kobiet. Kiedy mieli swoją Alchemię, swoją Wielką Naukę, swoją Niewinną
Nierządnicę, która zaspokajała ich popędy poznawcze i dostarczała nowych, po
cóż im jeszcze była żona? Bo jak wiadomo, Alchemia była kobietą :P
Choć w sumie, jak wiemy, logika to taka pani, która wielu panom (ipaniom też :P ) powinna służyć. Niekoniecznie dwóm na raz, ale wnioski nasuwają się same :P
Wiadomo. Byli itacy, którzy doceniali jak najbardziej
kontakty z kobietami. Choćby wspomniany w poprzedniej notce Mendelejew,
czy nasz polski alchemik Sędziwój. Choć ten ostatni był akurat względnie
grzeczny pod tym względem. Ale przedstawić chciałem kilka wielkich sylwetek
ludzi, którzy kto wie… może iswoją wielkość osiągnęli dzięki temu, że
stronili od kobiet… Amoże nie miało to jakiegoś szczególnego wpływu na ich
odkrycia, astronienie od kobiet było objawem dziwactwa… Kto wie. Niemniej
jednak, wiele wskazuje na negatywny wpływ kobiet na naukę… Tak twierdził
przynajmniej kolejny mój imiennik, którego wspominam wtej notce, John Dalton.
Znany jest przede wszystkim zdwóch rzeczy: opracowania atomistycznej teorii budowy materii
oraz opisania ślepoty na barwy, nazwanej od jego nazwiska daltonizmem, ana
którą sam cierpiał. Związana jest ztym dość zabawna historyjka. Mianowicie
miał on kiedy podarować swojej matce pończochy. Ku przerażeniu obdarowanej,
były one intensywnie czerwone, co wwiktoriańskiej Anglii (lub też wczasach
nieco wcześniejszych) było uszacownej damy zwiadomych powodów nie
do przyjęcia. Nasz bohater zarzekał się, że takie nie są. Zkonfrontacji tych
dwóch faktów wynikła konkluzja, że istnieje coś takiego jak ślepota na barwy. Wiele
wskazuje też na to, że wspomniana wyżej matka była najważniejszą kobietą
w życiu Daltona – on sam ponoć miał mówić, że kiedyś udało mu się
zauroczyć, co objawiało się utratą apetytu izdolności logicznego
myślenia. Ale na szczęście po tygodniu mu przeszło. Apoza tym nie miał czasu
na takie pierdoły. Większość życia spędzał wlaboratorium, poza tym grał w
kręgle i palił fajkę (kolejny tytoniowy akcent wśród wielkich chemików :P ).
Niemniej znaczący wkład w rozwój nauki wniósł kolejny stary kawaler – Henry Cavendish. Ztytoniowych ciekawostek: cavendishem został nazwany jeden z bardziej charakterystycznych rodzajów tytoni fajkowych. Niestety nie doczytałem się nigdzie, czy nazwę swą zawdzięcza Temu Cavendishowi, tak jak format cygara churchill pochodzi od Winstona Churchilla… Wracając jednak do tematu. Cavendish był strasznym odludkiem. Ponoć aż do tego stopnia, że kazał wybudować dla siebie osobne schody, żeby nie być narażonym na niebezpieczeństwo spotkania kogokolwiek. No, ale kto bogatemu zabroni. Cavendish pochodził z arystokratycznej rodziny, odziedziczył ogromny majątek, co pozwoliło mu rzucić studia na Cambridge izająć się nauką. Wielką Nauką dla samej nauki, ponieważ za jego życia nie ukazała się żadna jego praca. Abyłoby co publikować. Poza tym, że stwierdził, iż wodór jest osobnym pierwiastkiem (wnawiązaniu do teorii flogistonu – pierwiastkiem palności, czyli flogistonem), gdyby nie robił badań „do szuflady”, apublikował je na bieżąco, prawo Ohma nazywalibyśmy pewnie prawem Cavendisha. Oile w ten sam sposób nie nazywalibyśmy np. prawa Coulomba. Amoże wtedy byłoby więcej praw Cavendisha, tak jak było z prawami Newtona? Awłaśnie. Newtona.
Isaac Newton też znany był z tego, że stronił od kobiet
przez całe swoje życie. Dzięki temu miał czas na siedzenie pod drzewem, aż
spadło mu na głowę jabłko (prawie jak poczęstowanie niejakiej Ewy niejakim Jabłkiem
przez niejakiego Wunsza, no nie? :P ) oraz innymi mądrymi rzeczami. Jego imponującego
wkładu w rozwój nauki nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Był on też
człowiekiem bardzo religijnym. Co przyczyniło się do uważnego studiowania
Biblii. Na jej podstawie ustalił ponoć datę końca świata na rok 2060. Czy miał
rację? Dowiemy się już za czterdzieści cztery lata. Prawie jak uMickiewicza,
prawda? :P
Naukowcy powinni być kreatywni. Zaś umysł człowieka
kreatywnego ma to do siebie, że ciągle potrzebuje stymulacji. Dlatego często musi
hasać sobie po wzbudzonych stanach świadomości, niczym Koń Rafał po łące albo
innej polanie. Romantyczni poeci szukali czynnika wzbudzającego stan ich
świadomości nieszczęśliwie zakochując się w co bardziej niedostępnych
przedstawicielkach płci, jak mówią, pięknej (pod warunkiem, że w makijażu. choć
zdania są w sumie podzielone). Inni poeci kojarzeni z tym nurtem, tacy jak
np. Charles Baudelaire byli nieco praktyczniejsi i w swoich wierszach
zdarzało im się opiewać przedstawicielki najstarszego zawodu świata. I bynajmniej
nie chodzi tutaj o zawód grabarza. Choć z drugiej strony Mariusz
Gabrych ze swoją piosenką o córce tegoż, mógłby być innego zdania…
Hippisi i gwiazdy rocka szli nieco dalej… Wielu
natchnień i uniesień dostarczała im Wolna Miłość (prawie jak Liebe ist für
Alle da Rammsteina, no nie? :P) a także wiele niekoniecznie legalnych w danym
miejscu substancji. Dla przykładu można przytoczyć niedawno zmarłego Lemmy’ego
Kilmistera. Można pokusić się o stwierdzenie, że dzięki temu, iż w pewnym
momencie znaleziono u niego pewien biały proszek, który wzięto za kokainę
(choć była to legalna wówczas amfetamina, a konkretnie jej siarczan. ale
Lemmiego i tak wywalono z poprzedniego zespołu) założył Mötorhead i stał
się Legendą. Legalne czy nie, ale działało i bynajmniej niekoniecznie musi
chodzić tu o tzw. klepanie.
Jak widzimy różnego rodzaju substancje (bądź co bądź
chemiczne :P bo i jakie w sumie inne :P ) pomagają poetom i gwiazdom
rocka. Ale co z naukowcami?
Oscar Wilde miał kiedyś powiedzieć słowa:
„Ludzi nie powinno gorszyć, że poeta jest pijakiem, ale że
nie każdy pijak jest poetą.”
Nie wiem jak Wam, ale mi zawsze Robienie Wielkiej Nauki
kojarzyło się z poezją. A zwłaszcza Królowej Nauk – Chemii. Bądź co bądź,
trzeba przyznać, że chemia jest zdecydowanie najromantyczniejszą z nauk
ścisłych… Uprawiana w grożących często śmiercią albo poważnym kalectwem
okolicznościach (dobra… to była lekka przesada, ale w świadomości wielu
osoba parająca się Królową Nauk to nadal pochylony nad retortą z wrzącą rtęcią
alchemik :P ), specyficzny klimat wymuszający celowe bądź niecelowe wdychanie
rozpuszczalników… A właśnie. Rozpuszczalników. Jako rozpuszczalniki
stosuje się często substancje takie jak etanol, czy eter dietylowy, tak z tych
popularniejszych kojarzących się z właściwościami psychoaktywnymi. Etanolu
nikomu przedstawiać chyba nie muszę… A moje doświadczenia w pracy z eterem
są niewielkie. Więcej bawiłem się z tetrahydrofuranem. Czyli w sumie też
eterem – tyle, że cyklicznym. Każdy, kto kiedyś pracował ze wspomnianymi
rozpuszczalnikami, zwłaszcza ostatnimi dwoma wie, że kiedy się ich niechcący
(mniej lub bardziej :P ) nawąchamy, to hmm… jakby to ładnie powiedzieć… W każdym
razie, w skrócie mówiąc, elektrony atomu, który pochłonie stosowną dawkę
energii, mogą przejść na poziom wzbudzony. Podobna rzecz się dzieje po, jak to
się mówi przypadkowym, nawąchaniu się wspomnianych substancji. Umysł człowieka
ląduje na nieco innym poziomie… Czy wzbudzonym można dyskutować, ale na pewno
innym :P
„Nigdy nie pij z chemikami” (ludowe przysłowie)
Wspomniałem również o etanolu. Wiele mówi się o jego
negatywnym wpływie na zdrowie. To jak wiadomo prawda, ale prawda ma to do
siebie że jest jak pewna część ciała znajdująca się tam, gdzie plecy kończą swą
szlachetną nazwę. Każdy ma swoją.
Zdarzyło mi się mieć kiedyś zajęcia w Pracowni Chemii
Jądrowej. Prowadzący opowiadał nam taką oto anegdotkę: za dawnych, dawnych
czasów, za górami, za lasami, w odległej galaktyce, a mianowicie
jeszcze za czasów względnie głębokiej komuny (robi się groźnie), nasi
przyjaciele ze wschodu (o tych przyjaciołach to dlatego, że Konstytucja za
owych czasów tak głosiła. A jak wiemy, Konstytucja Najwyższe Prawo. Jedyne
Prawdziwe – prawie jak Toruńskie Pierniki :P ) przywieźli całą masę różnych
substancji promieniotwórczych. Jako, że tereny leżące na wschód od Polski to
bardziej stan umysłu niż tereny, dziwne by było, gdyby nic im nie wypadło. Jak
wypadło – trzeba podnieść. Chwilkę po umieszczeniu preparatu (chyba kobalt-60,
ale nie jestem pewny) na należnym mu miejscu naszła podnoszącego refleksja:
„ups… chyba się napromieniowałem…” („вот
дермо! я новерно облучился!”). Zastosował więc na to zmartwienie
tradycyjne rosyjskie panaceum.
W sumie podobno wszystkie powody są dobre, żeby wypić… Ale
w tym szaleństwie była metoda. Mianowicie promieniowanie jonizujące powoduje
powstawanie szkodliwych dla organizmu wolnych rodników. Aby nie szkodziły,
należy je jakoś zneutralizować. A bardzo dobrym „zmiataczem” wolnych rodników
jest nasz poczciwy etanol. Tylko jest taki szkopuł… Najlepiej go pić przed, a nie
po. Przynajmniej jeśli chcemy, żeby miał jakieś ochronne działanie :P No, ale
jak podobno powiedział jakiś spóźniony na autobus osobnik, lepiej późno niż
wcale…
Przykładem do naśladowania dla każdego chemika może być
również przedstawiciel wspomnianej wyżej nacji. Zwany z zamiłowania do
pasjansa równie wielkiego jak do chemii, co musiało się po prostu skończyć tak
jak się skończyło… Mianowicie powstaniem UOP. Czyli tworu zwanego potocznie
Tablicą Mendelejewa. Między innymi właśnie od jego przykładu i trybu życia
wzięło się przekonanie, że chemik powinien nosić brodę, pić i dużo palić. Wyłania
nam się tutaj zatem przykład całkiem rozrywkowego naukowca… Nie dość, że lubił
karty (co zaowocowało zresztą jakże doniosłymi dla nauki odkryciami), dużo
palił (a przyczyną jego śmierci była grypa, a nie rak :P ), to jeszcze swoja
pracę doktorską poświęcił połączeniom alkoholu z wodą… mówi się nawet, że
to właśnie Mendelejew uznał funkcjonujące do dzisiaj stężenie wódki za
optymalne. Do tego był uwielbianym przez studentów wykładowcą. I przez
pewien czas miał dwie żony naraz. Bo chemicy jak wiadomo miewają „wysokie
powinowactwo do kobiet”. Dzisiaj, możemy ubolewać lub nie, uszłoby mu to pewnie zupełnie ekhem,.. na sucho. Choć wsumie co kto lubi... Niemniej jednak wjego czasach wzbudzało to pewne kontrowersje... Ale finalnie ten numer przeszedł. Sam car miał skomentować pretensje pewnego, również mającego wysokie powinowactwo do kobiet, acz nieobeznanego zchemią, arystokraty:
„To prawda, że Mendelejew ma dwie żony. Ale przecież mam tylko jednego Mendelejewa.”
No to co? Wszyscy zapuszczamy brody? Itym optymistycznym akcentem zakończmy ten wywód.