O tym jak się to wszystko zaczęło opowiadałem. Nie
opowiadałem za to jeszcze, jakie problemy zdarzyło mi się mieć dzięki paraniu
się Królową Nauk. Bo na noblowskich papierach, w przełomowych publikacjach czy
w uzasadnieniach o przyznaniu rozmaitych prestiżowych nagród nie jest opisane,
przez ile mąk, zmagania się z niezrozumieniem, ludzką małością i zazdrością
przyszło nagradzanemu lub publikującemu przebrnąć. Nie są tam też opisane
rozmaite frustracje i zwątpienia w cokolwiek, wynikające z setek nieudanych eksperymentów.
Mówi się, że koniec wieńczy dzieło. Albo, że „prawdziwego mężczyznę poznaje się
tym jak kończy”. Choć jak wiadomo „prawdziwy mężczyzna nigdy nie kończy” :P Ale
jak wiemy, nie ma końca bez początku. Czyli każdy musi się swoje naużerać.
Zrobiło się poważnie i sentymentalnie, a miało być
lekko. Zatem przejdźmy do właściwej części mojego opowiadania. Moja pasja
prawdopodobnie nie rozwinęłaby się aż tak, gdyby nie książki Stefana
Sękowskiego. Pierwszą książką jego autorstwa do jakiej się dorwałem było Moje
Laboratorium. Dla początkującego eksperymentatora była to książka wprost
nieoceniona. Sam Sękowski był postacią bardzo barwną. Widać to choćby po wstępie
do wspomnianej książeczki, gdzie opisuje swoje początki z chemią –
mianowicie jak dzięki eksperymentowaniu w domu zraził rodziców do swojej pasji zadymiając
całe mieszkanie. Ze mną było trochę podobnie. Natchnienie czerpałem z różnego
rodzaju literatury. Pochłaniałem jednym ciągiem coraz to kolejne książeczki z
serii Chemia dla Ciebie wspomnianego autora. W tym miejscu myślę, że każdemu
mogę je polecić. Szczególnie ludziom zaczynającym dopiero swoją przygodę z
chemią, ale nie tylko. Chodzi o zaimplementowanie sobie dość specyficznego
sposobu chemicznego myślenia. I nauczenia się fascynacji każdą, nawet
najbardziej banalną chemiczną przemianą. W procesie edukacji szkolnej
niestety gdzieś to umyka… Łatwo stać się rzemieślnikiem rozwijającym Wielką
Naukę, ale do pchania jej do przodu potrzeba pasjonatów. Kiedyś w jakiejś
rozmowie w kuluarach jakiejś konferencji zdarzyło mi się stwierdzić, że nie
ufam chemikom, którzy nie wychowali się na Sękowskim. Rzecz jasna jest to spore
uproszczenie – wiele osób wyrobiło swoje własne, niewypaczone systemem edukacji
spojrzenie na Chemię niezależnie. Jednakże nikt chyba tak dobrze jak Sękowski
nie potrafił przekazać chemicznej pasji kilku pokoleniom chemików.
Ja już w podstawówce po lekturze takich książek nie
mogłem się powstrzymać, żeby nie eksperymentować. Zwykle ku utrapieniu
wszystkich wokół. Pamiętam jak kiedyś przyniosłem do szkoły zmajstrowany przeze
mnie jakiś smród. Rzecz jasna nic toksycznego, ale dawało nieźle. Do dzisiaj pamiętam
spanikowaną minę dyrektorki mówiącej „W całej szkole śmierdzi siarką!!!”. W
sumie… Hmm… jak siarka to i rtęć i jak rtęć to i siarka (to chyba
bardziej :P ). Przeznaczenie? :P
I w taki oto sposób dostałem swoją pierwszą uwagę
do dziennika. I tak alea iacta est. O tym, jak się to rozwinęło w gimnazjum
już wkrótce :P Dodam tyle, że jeszcze w podstawówce wymyśliłem, że na
Sylwestra zrobię sobie rakietki. W końcu mi to nawet wyszło. Ale nie obyło się
bez epizodu z zadymieniem całego mieszkania, kiedy przypaliła mi się
mieszanka saletry z cukrem w czasie karmelizacji :P Więc jeśli czytają
to jacyś przyszli lub aktualni rodzice, których pociechy znajdują sobie podobne
zabawy – pozwolę sobie zacytować Sękowskiego: „Z takich też wyrastają ludzie”
:P
Ale nie zawsze moja chemiczna pasja spotykała się z takim
niezrozumieniem. Rzecz jasna przede wszystkim fascynowały mnie rzeczy możliwie
najbardziej efektowne. Czyli wszelkie rzeczy związane z ogniem, światłem i
rozmaitymi kolorkami. Zostało to dostrzeżone przez nauczycielkę od przyrody,
która zaproponowała mi poprowadzenie lekcji. Mówienie o Królowej Nauk tak mi
się spodobało, że do końca podstawówki co jakiś czas wymyślałem jakiś temat, o którym
chciałem poprowadzić lekcję. A potem poszedłem do gimnazjum… Ale o tym
w następnej części opowieści o moich chemicznych perypetiach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz